imagesOpowiem Wam pewną anegdotkę. Dawno, dawno temu pewien studencik w krakowskim akademiku pilnie uczył się do egzaminu z języka angielskiego. Gdy siedział sobie w zimowy styczniowy wieczór (to była sesja zimowa) rozwiązując zadania z gramatyki języka mieszkańców Albionu, do jego pokoju wszedł Szatan. Co prawda nie do końca Szatan, ale dobry kolega, który miał do odegrania szatańską rolę. Wywiązała się rozmowa, padła propozycja aby wypić trochę/ociupinkę/mało/dużo/litry/morze piwa/wina/wódki/rumu/spirytusu bo wieczór zimny, bo nudno, bo ciemno, bo wczoraj nie było pite, bo Kaczyński, bo Tusk, bo sesja. Dzielny studencik wykazał się asertywnością, która u niego praktycznie nie występowała, zwłaszcza gdy padały takie propozycje. Dobry kolega drążył, wiercił, namawiał, agitował, nakłaniał, roztaczał wspaniałe wizje orgii godnej Dionizosa, która miała się odbywać w pokoju piętro wyżej. Gdzie alkohol lał się strumieniami, piękne studentki niczym kapłanki starożytnego greckiego boga winnej latorośli hojnie rozlewały procenty i rozdawały całusy. Jego zdolności oratorskie osiągnęły prelegencki Parnas, a gdyby taką przemowę wygłosił na spotkaniu Ligi Trzeźwości wszyscy poszliby natychmiast pić. Nasz studencik dzielnie stawiał opór. Chyba po raz pierwszy w życiu powiedział głośne i stanowcze NIE! Choć serce jego płakało rzewnymi łzami, a umysł serwował mu bardzo plastyczne i realistyczne wizje uczty na cześć Dionizosa. Wykazał się jednak rozsądkiem. Kumpel widząc, że nic nie wskóra, wstał, rzucił kilka epitetów na temat pierd…nych kujonów i wyszedł w noc, by zniknąć w oparach alkoholowej mgły, przy wtórze głośnego brzęku butelek i kieliszków. Studencik został sam. Z uczuciem gorzkiego zwycięstwa i suchością w gardle. Wrócił do zadań. Po dłuższej chwili zrobił sobie przerwę, rozejrzał się smętnie po pokoju i zobaczył książkę na swoim łóżku. Pomyślał, że kumpel przez przypadek ją zostawił. Rozpoznał nazwisko autora na okładce, bo coś tam wcześniej podczytywał. Stwierdził, że chwilka przerwy źle mu nie zrobi i rozpoczął lekturę…

Skończyło się tak, że tom pierwszy „Pana Lodowego Ogrodu” przeczytałem w ciągu tej jednej nocki. Do angielskiego zupełnie się nie uczyłem. Na szczęście język znałem dość dobrze. Egzamin zdałem na czwórkę, ale chciałem na piątkę. Natomiast „Pan…” wywarł na mnie ogromne wrażenie. Później przeczytałem również drugi tom, który również mi się podobał. Trzeciego już nie czytałem, a czwarty wyszedł całkiem niedawno. Dlatego też rozpocząłem ponowne czytanie całego cyklu. Dwie książki poznałem, dwie będą dla mnie nowością. Dziś książka pierwsza.

Co dostajemy w pierwszym tomie „PLO”? Dostajemy trochę science-fiction wymieszanego z porządną, tradycyjną fantasy. Pierwszy główny bohater to Vuko Drakkainen niespokojna dusza, były żołnierz, który nie może wytrzymać na Ziemi, opanowanej przez biurokratów pragnących rządzić każdą sferą życia człowieka. Na szczęście albo nieszczęście jest dla niego misja wiążąca się z opuszczeniem rodzimej skały i spróbowaniem czegoś zupełnie nowego, nieznanego i niesamowitego. Ludzkość znalazła bowiem planetę zamieszkaną przez inteligentnych obcych. Co najciekawsze ci obcy to humanoidy różniące się od nas niewielkimi, drobnymi szczegółami. Midgaard II, bo tak nazwana została planeta, objęty jest zakazem wszelkiego kontaktu z prymitywną z punktu widzenia ludzi cywilizacją. Jak to zwykle bywa zawsze znajdzie się ktoś kto ma zakazy w dupie. Na planecie przebywała grupa naukowców, zaginęli oni w tajemniczych okolicznościach. Vuka ma za zadanie ich odnaleźć. Zostaje zrzucony na planetę sam, z ekwipunkiem jak najbardziej przypominającym miejscowe wyroby, ale stworzonym na Ziemi, więc sto razy lepszym od miejscowego rękodzielnictwa. Dodatkowo Vuko ma w sobie specjalnego grzyba, który połączony z jego mózgiem pozwala mu widzieć w ciemnościach, uzyskiwać nadnaturalną siłę i szybkość, a jego nazwa brzmi Cyfral. Ogólnie czyni z niego nadczłowieka. No i Vuko wyrusza na poszukiwania naukowców. Zaczyna się przygoda przez duże P.

Drugi główny bohater to syn władcy kraju Amitrajów Filar, syn Oszczepnika z klanu Żurawia. Jest on świadkiem śmierci ojca, końca dynastii oraz upadku całego kraju. Wraz z wiernym sługą uciekają przed zemstą Prorokini, która doprowadziła do buntu i przewrotu. Muszą przedzierać się przez kraj ogarnięty pożogą i będący we władaniu kapłanów krwawego kultu Pramatki. Kultu, który pragnie aby wszyscy ludzie byli równi, a własność wspólna. Mówi Wam to coś? Tutaj też mamy przygodę przez duże P.

Co zwraca uwagę w „PLO” czyniąc go naprawdę godziwą i bardzo wciągającą książką? Jest kilka rzeczy. Wprowadzenie elementu science-fiction zrobiło książkę znacznie ciekawszą. Gdyby nie ten zabieg, to „Pan Lodowego Ogrodu” byłby kolejną bardzo tradycyjną  i schematyczną powieścią fantasy. Mamy w książce dzikich barbarzyńców z północy, którzy są niczym wikingowie, mamy cywilizację przypominającą Państwo Środka, mamy ludy pustyni żywcem wyjęte z Afryki, mamy kochających konie Amitrajów, wypisz wymaluj Mongołowie. Jest mnóstwo dziwacznych stworów, których pochodzenie niekoniecznie jest naturalne. Magia, zapomniałem o magii. No, bo jak to fantasy bez magii? Ano magia jest, występuje pod postacią Pieśni Bogów. Tylko Vuko jako racjonalista nie chce przyjąć do wiadomości istnienia czegoś takiego jak możliwość „czarowania” tudzież przywoływania mocy uroczysk. Te elementy są bardzo sztampowe i proste, ale… I o owo „ale” się tutaj wszystko rozbija. Konie to nie do końca są konie, tylko stwory pełniące podobną funkcję, jedzące mięso i sporo większe od ziemskich odpowiedników. Psy to nie psy, ale jakieś wielkie bydlaki, które też służą miejscowym w ten sam sposób jak psowate ludziom. Odkrywanie obcego świata to jedna z mocniejszych stron książki. Vuko cały czas nam przypomina, że nazywa coś niedźwiedziem to nie ma na myśli żadnego grizzly, ale bestię znacznie od niego groźniejszą i brzydszą. Znajdujemy się w końcu na obcej planecie.

Drugą mocną stroną książki to humor. Jest go sporo, jest różny. Dużo czarnego humoru, autoironii zwłaszcza w wykonaniu Vuko. Naprawdę jest zabawnie, ale nie przesłania to całej książki. „PLO” to nie książka, w której główny bohater łazi po świecie i rzuca na lewo i prawo jakieś żarciki. Wszystkie żarty wydają się być na miejscu i powiedziane w odpowiednim momencie.

Poza tym, to „Pan Lodowego Ogrodu” jest świetnie, żywo, lekko napisaną książką. Grzędowicz serwuje nam arcyciekawą historię opowiedzianą w bardzo dobry sposób. Nie ma dłużyzn, akcji jest sporo, ale nie ma też momentów, że człowiek jest zmęczony kolejną, wygraną potyczką głównej postaci. Pomysł z dwoma bohaterami sprawdził się doskonale. Przygody obydwóch śledziłem z takim samym zainteresowaniem. Vuko dzięki Cyfralowi zachowuje się czasem jak „Max Payne”, któremu zwalnia czas i daje mu to przewagę nad miejscowymi, którzy są „zwyczajnymi” ludźmi i z różnymi magicznymi bestiami nie dadzą sobie rady. Taki Wiedźmin na innej planecie. To moje porównanie do Wiedźmina jest oczywiście skrótem myślowym. „PLO” w niczym nie ustępuje sadze Sapkowskiego.

„Pan Lodowego Ogrodu” po tych kilku latach znów zaserwował mi zarwaną  nockę. Myślę, że to wystarczająca rekomendacja.

Comments (3)

  1. Odpowiedz

    Pewnie, że wystarczająca. Sama planuję powtórkę całości cyklu. :)

    A w zdaniu „Dostajemy trochę science-fiction wymieszanego z porządną, tradycyjną fantastyką” – nie powinno być fantasy zamiast fantastyką?

  2. Pingback: Jarosław Grzędowicz "Hel 3" | Blog Charliego Bibliotekarza

Leave a comment

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Connect with Facebook

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.