Kolejna książka z cyklu Narodowego Centrum Kultury „Zwrotnice czasu”. O poprzednich pisałem tu i tu.
Marcin Wolski do tej pory raczej kojarzył mi się z satyrą. A to przecież płodny pisarz fantastyki jest. Niewykluczone, że w moich młodzieńczych latach zetknąłem się z prozą pana Marcina. Fakt ten został pogrzebany w czeluściach mej pamięci lub zginął wraz z którąś z moich szarych komórek. Na potrzeby dzisiejszej recenzji przyjmijmy, że jest to moja pierwsza książka Wolskiego. Nie mam żadnych uprzedzeń i negatywnego nastawienia. Wręcz przeciwnie. Skoro książka ukazała się w cyklu „Zwrotnice czasu” musi być ciekawa. Poprzednie dwie, które przeczytałem wywarły na mnie bardzo dobre i cudowne wrażenie.
Co autor miał na myśli pisząc „Wallenroda”? Sam tytuł może nam dużo powiedzieć. Postać Wallenroda powinna być znana każdemu nawet bardzo słabo wykształconemu Polakowi. Do literatury wprowadził ją niejaki Mickiewicz, co to z „Panem Tadkiem” i „Zosieńką” niejednego „Poloneza” obalili… Ekhm… znaczy się zatańczyli. Pomysł pana Wolskiego jest prosty. Piłsudski żyje znacznie dłużej dzięki tajemniczej postaci doktora Vallbonne (mam skojarzenia z serkiem). UWAGA! SPOILERY! (nie będą przeszkadzać zbytnio w lekturze). Twardą ręką rządzi krajem, zawiera pakt z samym diabłem (Adolf H.). Atakujemy wraz z Niemiaszkami Sowietów. Wojnę z Ruskimi wygrywamy, później wspólnie z Luftwaffe rozwalamy Francję i Anglię, a na końcu ratujemy Nową Jerozolimę na Ukrainie przed atomowym holocaustem… KONIEC SPOILERÓW! Pomysł szalony, a powiedzieć, że historia ta jest mocno alternatywna to tak, jakby powiedzieć, że Grecja przeżywa drobny kryzys. Całą akcję fabularną znamy ze wspomnień Heleny Wichmann agentki polskiego wywiadu, która dotarła bardzo blisko Führera. Wspomnienia te otrzymuje mejlem postać dziennikarza z naszego świata i dzięki cybernetycznym geniuszom udaje mu się go (tego mejla) odczytać.
Tyle w kwestii fabuły. Teraz o wrażeniach z lektury. Czytało się bardzo szybko. Wartka akcja, interesujące pomysły, (choć bardzo szalone) sprawiły, że łyknąłem książkę w drodze z Krakowa do Wrocławia. A lektura do cienkuszy nie należy. Byłbym tutaj śpiewał peany pochwalne na cześć, ale… I tu się zaczyna nie jedno ale, ale nawet kilka ale. Czy wspomniałem, o Ale (to takie piwo jest). Lubię historie, w których Polska okazuje się potęgą, wygrywa wszystkie wojny, a kraj nasz jest krainą miodem i wódką płynącym (chyba coś pomieszałem, ale niech tak zostanie). Zaspokaja to moją wewnętrzną potrzebę bycia Członkiem Wielkiego Mocarstwa, w skrócie CzWM. Znam jednak w miarę dobrze historię, jestem mimo mej ckliwej i romantycznej natury dobrze zorientowany w szarej rzeczywistości i jeśli ktoś za dużo miesza potrafię to wyczuć (przynajmniej tak mi się wydaje). A takie odniosłem wrażenie przypadku tej lektury. Czułem podczas czytania, że autor pisząc książkę również zaspokaja swoją wewnętrzną potrzebę bycia CzWM. Nie mówię, że to źle. Sam napisałem wyżej, że książkę czytało się szybko i dość przyjemnie. Nie obyło się jednak bez zgrzytów. Podczas lektury zauważyłem kilka stylistycznych i merytorycznych błędów (przyganiał kocioł garnkowi – sam na swoim blogu walę byka za bykiem, a czepiam się innych). Już na pierwszej stronie polskie bombowce bombardują siedzibę premiera, przy Dowling Street (Downing Street winno być). Było parę potknięć, jeśli chodzi o ciągłość akcji. Niby nic wielkiego przecież to książka fantastyczna, a nie naukowa, co nie zmienia faktu, że błędy były widoczne i mnie irytowały. Widoczne również były nawiązania do naszej rzeczywistości. Niektóre fajne i intrygujące, inne tak nachalnie podane, że trochę mnie zmierziły. Na przykład autor perfidnie zemścił się na Anglikach za nasze zniszczone miasta rozpierdalając Anglię w drobny mak.
Podsumowanie nastąpi teraz i będzie krótkie. W mojej opinii dobry zabijacz czasu, nie ma się co za bardzo unosić patriotycznymi uczuciami podczas lektury. Zdecydowanie najsłabszy tom z przeczytanych przeze mnie z cyklu „Zwrotnice czasu”. Do pociągu w sam raz. Wciągnęła mnie, trzymałem jednak dystans.