Niemiecka, zabita dechami wieś, kilka lat po drugiej wojnie światowej. Rodzina żyjąca na odludziu, niezbyt przystająca do terminów: otwarta, przyjacielska, życzliwa, towarzyska. Bardziej pasują określenia: wyobcowana, podejrzana, nieprzyjemna, skrywająca tajemnice. No i społeczność owej zabitej dechami niemieckiej wsi, w której nikt nie wściubia nosa w nie swoje sprawy, a i tak wszyscy wiedzą co u sąsiada się wyprawia. No i zbrodnia, potworna zbrodnia, krwawa jatka, rzeź, bezsensowna i okrutna. To wszystko składa się na przeczytany przeze mnie kryminał.
Na ten kryminał składa się również duża, wyraźna czcionka, prosty język, krótkie rozdzialiki poprzedzane modlitwami, prosta zagadka i wielu narratorów.
„Dom na pustkowiu” czytało się bardzo szybko, dość przyjemnie i bez żadnych fajerwerków. To dla mnie bardzo letnia książka. Ot, takie czytadełko do podusi. Mamy dość makabryczną zbrodnię z odpychającym tłem społecznym (kazirodztwo), ale to wszystko takie bez wyrazu. Choć doceniłem starania autorki z podsuwaniem coraz to kolejnych, prawdopodobnych sprawców zbrodni.
Nie piszę, że to książka zła. Przeczytałem całą i nie odniosłem wrażenia straconego czasu, ale też na pewno nie zostałem w żaden sposób powalony, oświecony, zaskoczony, zachwycony. Ciekawy zabieg z historią opisywaną przez wiele osób nie sprawił, że padłem z wrażenia na kolana.
Ogólnie może się komuś spodobać, krzywda mu się nie stanie jak przeczyta, ale też krzywda mu się nie stanie jak nie przeczyta. Taka moja recepta dotycząca lektury tej książki. Dlatego też, za bardzo się nie rozpisuję, bo nie ma o czym.
Agnieszka
charliethelibrarian