Podczas porządków na regałach bibliotecznych trafiłem na numer 10 (195) Literatury na świecie z roku 1987. Na okładce umieszczono informację o siedemdziesiątej rocznicy wybuchy rewolucji październikowej. Sama okładka stylistycznie nawiązuje zresztą do tamtego okresu. Z czystej ciekawości przekartkowałem ten numer. Moje zdziwienie i radość wywołał tekst Zamiatina zamieszczony w owym numerze.
Z tego co zdążyłem się zorientować, „Mamaj” ukazał się tylko w przedwojennej antologii pisarzy rosyjskich. Dlatego z chęcią przytoczę Wam ten arcyciekawy tekst.
EUGENIUSZ ZAMIATIN przełożył ZBIGNIEW PODGÓRZEC
MAMAJ
„Wieczorami na całą noc domy w Petersburgu znikają. Zamieniają się w sześciopiętrowe kamienne statki. Stają się odrębnym, sześciopiętrowym światem — rozbija taki statek kamienne fale wraz z flotyllą podobnych sześciopiętrowych światów. Migocą światła okien niezliczonych kajut rzucając odblask na kłębiący się kamienny ocean ulic. Rzecz jasna, w kajutach mieszkają nie lokatorzy, lecz pasażerowie. Niczym na statku, nikt nie jest sobie obcy, wszyscy się znają, wszyscy są obywatelami obleganej przez ocean nocy, sześciopiętrowej republiki.
Pasażerowie kamiennego statku oznaczonego numerem 40 wieczorami przemieszczali się wraz z nim po tej części petersburskiego oceanu, która na planie miasta figurowała jako Łachtyńska ulica. Osip, niegdyś portier, a obecnie obywatel Małafiejew, stał przy głównym trapie i przez okulary wpatrywał się w bezkresną dal. Fale co jakiś czas kogoś wyrzucały. Obywatel Małafiejew wyciągał z ciemności mokrych, oblepionych śniegiem ludzi i przesuwając okulary na nosie, odmierzał w ten sposób należny każdemu szacunek. Zbiorniczek, z którego on wypływał, łączyły skomplikowane przewody z okularami, a ich pozycja na nosie miała swoiste znaczenie.
Okulary na koniuszku nosa, niczym u surowego nauczyciela: pozycja ta przeznaczona była dla Piotra Piotrowicza Mamaja.
— Piotrze Piotrowiczu, małżonka pańska nie może się pana doczekać z obiadem. Nawet tu przychodziła, zdenerwowana. Dlaczego tak późno?
Okulary wędrują na nasadę nosa i sadowią się na niej głęboko niczym w siodle: to pozycja dla tego nosacza spod dwudziestego piątego, z samochodem. Rozmawiać z nim jest niezręcznie, gdyż tytułować go „panem” nie wypada, zaś zwracać się do niego tylko „towarzyszu” byłoby po prostu głupio. Jakiego zwrotu więc użyć, by zabrzmiał grzecznie…?
— Kogo widzę! Pan towarzysz Mylnik! Jakaś taka ohydna pogódka, panie towarzyszu… prawda?
I wreszcie okulary wędrują jeszcze wyżej, na czoło: to na pokład statku wkracza Elizeusz Elizewicz.
— Dzięki Bogu! Czy wszystko w porządku? W futrze się pan wybrał, nie boi się pan, że zedrą? Pan pozwoli… otrzepię…
Elizeusz Elizewicz to kapitan statku: przewodniczący komitetu blokowego. To jeden z tych posępnych Atlasów, którzy przygięci, z wyrazem cierpienia na kamiennej twarzy od siedemdziesięciu lat dźwigają na barkach gzyms Ermitażu od strony ulicy Milionowej.
Dzisiaj gzyms wyraźnie ciążył bardziej niż zazwyczaj. Elizeusz Elizewicz z trudem łapiąc oddech, mówił:
— Trzeba ogłosić we wszystkich mieszkaniach… Jak najszybciej… Zebranie… w klubie…
— Boże! Elizeuszu Elizewiczu, czy coś ważnego?…
Odpowiedź była zbyteczna: wystarczyło spojrzeć na cierpieniem przeorane czoło, na przygarbione pod ciężarem obowiązków ramiona. Mistrz w manipulowaniu okularami, obywatel Małafiejew, pobiegł po mieszkaniach. Trwoga i podniecenie sprawiły, że jego stukanie do drzwi przypominało dźwięk trąby archanielskiej: ludzie drętwieli w objęciach, niczym dymki po wystrzałach armatnich zastygały spory, w drodze do ust zatrzymywała się łyżka z zupą.
A zupę jadł właśnie Piotr Piotrowicz Mamaj. Albo dokładniej: był nią karmiony przez troskliwą małżonkę. Rozsiadając się majestatycznie w fotelu, miłościwie — wszechpotężna niczym Budda — karmiła niepozornego człowieczka ugotowaną przez siebie zupą:
— Szybciej, Piotrusiu, zupka stygnie. Ile razy mam ci powtarzać: nie znoszę, gdy w czasie obiadu czytasz książkę…
— Alonko, jeszcze chwilkę… Zaraz… Przecież to jest szóste wydanie! Musisz mnie zrozumieć: szóste wydanie Duszeńki Bogdanowicza! Szóste wydanie! Rozumiesz? W dwunastym roku, za Francuzów, prawie cały nakład się spalił! Myślano, że uchowały się tylko trzy egzemplarze… A to jest czwarty… Rozumiesz? Wczoraj u antykwariusza na Prospekcie Zagorodnym wyszukałem…
Powołaniem Mamaja z roku 1917 było zdobywanie książek. Jako dziesięcioletniego chłopca z rozwichrzoną czupryną, pilnie uczącego się religii i zbierającego stalówki, karmiła go matka. Jako czterdziestoletniego chłopca z potężną łysiną, pracującego w towarzystwie ubezpieczeniowym i zbierającego książki, karmiła go małżonka.
Łyżka zupy — ofiara dla Buddy — i oto znów niepozorny człowieczek niemal natychmiast zapomina o swoim bóstwie z obrączką na palcu i delikatnie gładzi kartki książki delektując się każdym słowem, każdą literką. „Dokładnie według pierwszego wydania… Za zgodą cenzury…” Jaka wysmakowana czcionka, każda literka wyrazista…
— Piotrusiu, znowu gdzieś błądzisz myślami… Wołam i wołam, a ty ze swoją książką… Ogłuchłeś czy co: ktoś do nas puka!
Piotr Piotrowicz zerwał się i pobiegł do przedpokoju. W drzwiach — okulary na koniuszku nosa: — Elizeusz Elizewicz zwołuje zebranie. Jak najszybciej proszę stawić się w klubie.
— Ledwie człowiek weźmie książkę do ręki… A co się stało? — mówiąc te słowa łysy chłopak połykał łzy.
— Skąd mam wiedzieć. Powiedziano mi tylko, aby jak najszybciej… — Drzwi kajuty zatrzasnęły się, a okulary pomknęły wyżej…
Na statku wyraźnie działo się coś złego: możliwe, że zszedł on z kursu; możliwe, że w dnie tworzy się niewidoczna na razie szczelina, przez którą lada chwila wedrze się do wnętrza straszliwy ocean ulic. Gdzieś w górze, z prawa i z lewa, wciąż rozlega się trwożne i nerwowe pukanie do drzwi kajut. Z tonących w mroku śródpokładów dochodzą prowadzone przyciszonym głosem rozmowy. I wreszcie tupot zbiegających pospiesznie w dół nóg: byle szybciej znaleźć się w kajucie kapitańskiej, w klubie komitetu blokowego.
Tam zaś wszystko, łącznie z gipsowymi zawijasami sufitu, spowite było w nieprzeniknionych kłębach papierosowego dymu. Wysuszone przez kaloryfery powietrze zatyka dech w piersiach, ledwie słyszalny jest czyjś nerwowy szept. Elizeusz Elizewicz dał znak dzwoneczkiem, zmarszczył czoło, pochylił się, a w ciszy, jaka zapanowała, słychać było, jak napinał mięśnie — potem wyprostował się zrzucając z ramion ciężar niewidzialnego gzymsu Ermitażu wprost na głowy obecnych:
— Panowie. Dzisiaj w nocy będzie u nas rewizja.
Zgiełk, szuranie krzeseł, w górę strzelają czyjeś głowy, palce w pierścieniach, brodawki, muszki, bokobrody. I na zgarbionego Atlasa z kłębów papierosowego dymu spada ulewa słów:
— Za pozwoleniem! To bezprawie…
— Czego będą szukać? Papierowych?
— Elizeuszu Elizewiczu, proponuję zamknąć bramę…
— Książki… najpewniejszym schowkiem są książki…
Na skamieniałym, zgarbionym Elizeuszu Elizewiczu ulewa tych słów nie czyniła żadnego wrażenia. I nie odwracając głowy (możliwe, że po prostu nie mógł jej odwrócić) powiedział do Osipa:
— Osipie, kto dzisiaj pełni dyżur na, nocnej wachcie?
I palec Osipa powoli, w grobowej ciszy wędrował po wywieszonej na ścianie tablicy dyżurów: wskazywał nie na poszczególne litery, lecz na ciężkie mamajowskie szafy z książkami.
— Dzisiaj litera M: obywatel Mamaj, obywatel Małafiejew.
— Dobrze. Weźmiecie panowie rewolwery — i w przypadku, gdyby ktoś bez nakazu…
Kamienny statek oznaczony numerem 40 szedł kursem ulicy Łachtyńskiej walcząc ze sztormem. Wichura targała nim na wszystkie strony, walący z nieba śnieg zaklejał migocące okna kajut, a gdzieś tam na dnie tworzyła się, być może, niewidoczna na razie szczelina. I nie wiadomo było: czy przebije się on przez ciemność nocy i dopłynie do przystani poranka, czy też pójdzie na dno.
– Elizeuszu Elizewiczu, a gdyby tak po kieszeniach? Przecież nie będą robić osobistej…
— Elizeuszu Elizewiczu, a może schować w klozecie, w pipifaksie, co?
Pasażerowie dawali nura w kajuty. W nich zaś zachowywali się niecodziennie: jedni leżąc na podłodze wpychali coś ręką pod szafę, drudzy kierowali świętokradczą dłoń do wnętrza gipsowej głowy Lwa Tołstoja, jeszcze inni wyjmowali z ram od półwiecza rezydujący na ścianie portret pogodnie uśmiechającej się prababki.
Niepozorny człowieczek, Mamaj, stał naprzeciwko Buddy i wzrok jego uciekał przed wszechwidzącym, przenikliwym, dreszczem przeszywającym — okiem. Zupełnie nie wiedział, co ma począć z rękoma, były mu niepotrzebne: jak równie niepotrzebne są pingwinowi skarłowaciałe skrzydełka-lotki. Ręce zawadzały mu już czterdzieści lat, i gdyby nie zawadzały mu teraz — możliwe, że mógłby bez trudności powiedzieć to, co powiedzieć powinien, a tak paraliżujący go strach spowodował, że uczynienie tego było niepodobieństwem…
— Nie rozumiem: dlaczego się tak wystraszyłeś? Nawet nos ci pobladł! A nam co do tego? Przecież nie mamy papierowych… A może są u nas tysiące?
Bóg jeden raczy wiedzieć, czy gdyby Mamaj z roku 1300 miał tak samo niepotrzebne ręce i taką samą tajemnicę, i taką samą małżonkę — to czy nie postąpiłby tak samo jak Mamaj roku 1917.
Wśród panującej ciszy, gdzieś w norce, w narożniku pokoju zachrobotała mysz — tam też natychmiast skierował oczy Mamaj roku 1917, tam popędził wyobraźnię, by schowawszy się w mysiej dziurce wykrztusić drżącym głosem:
— Mam… to znaczy mamy… cztery tysiące… dwieście…
— Co? Ty masz pieniądze? Skąd?
— Po trochu odkładałem… Z każdej pensji troszeczkę… Nie mówiłem ci o tym…
— A więc kradłeś, co? Oszukiwałeś mnie! A ja naiwna myślałam, że do czegoś takiego mój Piotruś… Nieszczęsna!
— To na książki…
— Znam ja te książki w spódniczkach! Milczałbyś lepiej!
Dziesięcioletniemu Mamajowi matka sprawiła lanie raz tylko w życiu: gdy z nowiutkiego, właśnie nastawionego samowaru spuścił wodę otwierając kranik. Samowar rozlutował się, a kranik żałośnie zwisał stanowiąc widzialny dowód przestępstwa. I teraz po raz drugi w życiu spotykało go coś podobnego: głowa przyciśnięta ramieniem matki, opuszczone spodnie i…
I nagle sprytnym węchem urwisa Mamaj wyczuł, że cztery tysiące dwieście— niczym kiedyś żałośnie zwisający kranik — mogą być puszczone w niepamięć. Wzbudzającym więc litość głosem odezwał się:
– Mam dzisiaj dyżur na pokładzie do czwartej rano. Z rewolwerem. I Elizeusz Elizewicz powiedział, że gdyby przyszli bez nakazu…
Natychmiast gromowładny Budda przekształca się w pełną serdeczności troskliwą matkę:
— Boże! Czy oni wszyscy powariowali? Co ten Elizeusz Elizewicz wymyślił! Ani mi się waż… Nawet nie śmiej o tym pomyśleć…
— Ależ skąd… Gdzieżbym mógł… Nawet nie wyjmę z kieszeni… Chyba mogę w niej trzymać… Przecież wiesz, że nawet muchy…
To prawda: gdy Mamajowi wpadła mucha do szklanki z herbatą, wyjmował ją delikatnie, suszył ostrożnie jej skrzydełka i puszczał na wolność— niechaj sobie leci! Nie, tamto go nie przeraża. Ale te cztery tysiące dwieście… I znów ma przed sobą Buddę:
— Skaranie boskie z tobą! Gdzie teraz schowasz te swoje ukradzione — nic nie mów, proszę — ukradzione…
Książki, kalosze w przedpokoju, pipifaks, kominek od samowaru, Mamajowa czapka na watolinie, makatka z niebieskim rycerzem na ścianie w sypialni, mokry od śniegu parasol, niedbale rzucona na biurko koperta z naklejonym znaczkiem i wyraźnie napisanym adresem jakiegoś wymyślonego towarzysza Goldebajewa… Nie, tam wszędzie znajdą…
I wreszcie około północy przyszło olśnienie: schowek musi być wymyślony z psychologicznym wyrachowaniem. Tak aby szukali wszędzie, tylko nie tam, gdzie trzeba. A więc przy progu rusza się jedna z klepek parkietu. Nożykiem do rozcinania książek zręcznie uniósł drewniany prostokącik. Ukradzione cztery tysiące („nic nie mów, proszę!”) zapakowane w woskowy papier po biszkoptach (ze względu na możliwość wilgoci) spoczęły pod płytką.
Statek numer 40 sprawiał wrażenie podminowanego. Ludzie chodzili na palcach, mówili szeptem, jakby bali się spowodować wybuch. Migały światła kajut i ich blask nakładał się na ciemny ocean ulic, gdzieniegdzie tylko na piątym, na drugim i na trzecim piętrze roleta była uchylona i wówczas na jasnym tle rysowała się niewyraźna sylwetka człowieka. A poza tym panowały egipskie ciemności. Przy czym tam na zewnątrz dyżurowało dwóch ludzi i zanim się zacznie, na pewno dadzą znać. Wszędzie głucha cisza. Trzecia nad ranem. Wokół latarni nad bramą— roje maleńkich, białych muszek. Było ich bez liku, nadlatywały bez końca, przez chwilę unosiły się nad lampą i opalając sobie skrzydełka spadały w dół.
A w dole z okularami na koniuszku nosa filozofował obywatel Małafiejew:
— Jestem człowiekiem spokojnym, zgodnym i nie mogę żyć w nienawiści. Kiedyś pomyślałem sobie, może by tak odwiedzić rodzinne strony, swoje Ostaszkowo. Zajeżdżam, atu sytuacja wśród ludu wprost przerażająca. Człowiek człowiekowi — wilkiem. A ja tak nie mogę: jestem człowiekiem spokojnym.
I oto spokojny człowiek trzyma w ręku obojętnie rewolwer z sześcioma śmiercionośnymi nabojami.
— Osipie, a podczas wojny japońskiej pan nikogo nie zabił?
— To co innego. Wojna jest wojną.
— Czy bagnetem też?
— Też. Wchodzi w człowieka niczym nóż w arbuz. Najpierw skórka stawia pewien opór, później jednak idzie łatwo, jest już miąższ.
Od tego arbuza Mamajowi ciarki przebiegły po plecach.
— Za nic w świecie… Nie mógłbym…
— Niech się pan nie zarzeka! Będzie pan musiał to i bagnet pan wepchnie…
Cisza. Białe muszki wokół latarni. Nagle gdzieś daleko — niczym trzaśnięcie biczem — wystrzał karabinowy. I znów cisza, muszki. Chwała Bogu: już czwarta. Dziś nie przyjdą. Zaraz będzie zmiana wachty: czym prędzej do siebie, do kajuty spać…
W Mamajowej sypialni na ścianie niebieski rycerz z mieczem w ręku zastygł w bezruchu: odbywało się tu misterium.
Na białych, płóciennych obłokach z poduszek spoczywała pani Mamaj, majestatyczna, wszechpotężna niczym Budda. Sam jej wygląd zdawał się mówić: dziś dzieło stworzenia świata zostało przez nią zakończone i otacza ją tylko dobro. Dobrym wydawał się jej nawet ten niepozorny człowieczek, mimo tych nieszczęsnych czterech tysięcy dwustu. A wymizerowany człowieczek, z miną skazańca, stał przed łóżkiem zziębnięty, z fioletowym nosem, wyciągając do niej swe krótkie niczym pingwinie lotki, rączki.
— No, chodź już, chodź wreszcie do mnie…
Niebieski rycerz przymrużył oczy: nie chciał oglądać czegoś, co mu sprawia przykrość. Zaraz bowiem niepozorny człowieczek uczyni znak krzyża na piersiach, rączki do przodu — i niczym z trampoliny — chlup do wody głową w dół!
Statek numer 40 szczęśliwie oparł się nocnej nawałnicy i przybił do przystani poranka. Pasażerowie pospiesznie wyciągali teczki ze służbowymi papierzyskami, siatki na zakupy i, mimo Osipowych okularów, wybiegali na brzeg. Statek stać będzie na przystani tylko do wieczoru, a potem znów na ocean.
Przygarbiony Elizeusz Elizewicz przeniósł obok Osipa gzyms niewidzialnego Ermitażu i zrzucił go u jego nóg:
— Dzisiejszej nocy to już na pewno będzie rewizja. Musimy wszystkich powiadomić.
Zanim jednak nastanie noc – trzeba przeżyć cały dzień. I po dziwnym obcym mieście — Piotrogrodzie — błąkali się markotni pasażerowie. Mieście tak podobnym, a równocześnie tak niepodobnym do Petersburga, z którego rok temu odpłynęli, by zapewne nigdy już do niego nie powrócić. Zdumiewały ich tworzące się w ciągu nocy zlodowaciałe kamienne fale: pagórki i wądoły. Wszędzie kręcili się wojownicy z jakiegoś nieznanego plemienia, paradujący w dziwacznych, oberwanych płaszczach, z karabinami na sznurku, które przewieszone mieli przez ramiona. Panował też jakiś nie znany dotąd zwyczaj chodzenia w gości i zatrzymywania się na noc u znajomych: niebezpiecznie bowiem było wracać, ulice wręcz roiły się od walterskotowskich Rob Royów. A na prospekcie Zagorodnym — śnieg wyjedzony przez kropelki krwi. Nie, to na pewno nie był już Petersburg.
Po całkowicie obcym sobie Zagorodnym błąkał się bez celu Mamaj. Zawadzały mu króciutkie rączki — skarłowaciałe skrzydełka-lotki pingwina; zwisała mu żałośnie głowa niczym odlutowany kranik od samowaru; zaś na lewym zdartym obcasie tworzył się ze śniegu globus hystericus, który utrudniał każdy krok.
I nagle głowa podskoczyła mu do góry, nogi zaczęły harcować niczym u dwudziestolatka, na policzkach zakwitły rumieńce: z witryny uśmiechała się zachęcająco do Mamaja…
— Gamoniu, jak leziesz? — krzyknął ktoś z walącego mu naprzeciw tłumu czerwonogębnych postaci z ogromnymi torbami. Mamaj odskoczył, nie mogąc oderwać oczu od witryny, i gdy tylko tłum się przewalił, znów przytknął nos do szyby: a zza niej uśmiechała się zachęcająco do niego…
„Dla takiej to zdolny jesteś do wszystkiego: ukradniesz, oszukasz, popełnisz każde przestępstwo.” A z witryny wciąż uśmiechała się zachęcająco, wręcz kusząco, niemal lubieżnie książka wydrukowana w czasach Katarzyny: Opisanie cudowności Sankt-Piterburcha. Z kobiecą zalotnością zastygła w powabnym bezruchu, zezwalała na zerknięcie tam, gdzie w szczelince rozgiętych kartek nieśmiało ukazywał się błękit marmurka.
Mamaj zakochał się bez pamięci niczym dwudziestolatek. Codziennie chodził na Zagorodny i wystając przed witryną w milczeniu wyśpiewywał oczyma serenady. Nie mógł spać po nocach, co tłumaczył sobie chytrze tym, że przeszkadza mu w śnie gryząca coś pod podłogą mysz. Wychodził do pracy i każdego ranka drewniany prostokącik przy progu wbijał mu się w serce niczym gwóźdź: pod nim przecież kryło się Mamajowe szczęście, tak bliskie i tak dalekie zarazem. Teraz, gdy prawda o czterech tysiącach dwieście wyszła na jaw, nie wypada chyba stąd brać?
Po czterech dniach udręki, ścisnąwszy serce niczym wróbla w garści, Mamaj przekroczył próg księgarni na Zagorodnym. Za kontuarem siedział siwobrody, krzaczastobrwiasty Czarnomor, u którego w niewoli znajdowała się jego wybranka. W Mamaja wstąpił duch jego wojowniczego przodka: bohatersko natarł na Czarnomora.
— Panie Mamaj! Dawno nie widziałem… Odłożyłem kilka rzeczy dla pana…
Ścisnąwszy wróbla jeszcze mocniej, Mamaj z obłudną uprzejmością przeglądał książki, lecz myślał tylko o tej jedynej za plecami: uśmiechającej się do niego z witryny. Gdy wybrał w końcu pożółkły zeszyt „Teleskopu” z roku 1835, długo się targował, aż wreszcie, nie mając żadnej nadziei na obniżenie ceny, machnął ręką. Następnie zataczając koła niczym polujący lis, szperał po półkach, by wreszcie niby przypadkiem dopaść witryny i tak niby od niechcenia zapytać:
— A ta ile kosztuje?
Wróbel wyrywa mu się z garści — musi go mocniej trzymać! Czarnomor przeczesał palcami brodę. — No cóż, od pana, na dobry początek… sto pięćdziesiąt.
— Niech będzie… (Zwycięstwo! Niech biją dzwony! Niech grzmią armaty!) Dobrze… Proszę odłożyć, przyjdę jutro i zapłacę.
Teraz czekało go najstraszniejsze: podniesienie drewnianego prostokącika przy progu. Przez całą noc bijąc się z myślami Mamaj znosił piekielne katusze: trzeba, nie można, nie podobna, można, nie wolno, trzeba…
Wszechwiedzące, majestatyczne, groźne bóstwo z obrączką na palcu piło herbatę.
— Jedz, Piotrusiu, coś źle dzisiaj wyglądasz… Znów oka nie zmrużyłeś?
— Tak. Mysz.. To przez nią…
— Zostaw tę chusteczkę! Nie wykręcaj jej… Podrzesz!
— Nie podrę…
I wreszcie szklanka herbaty została wypita: nie szklanka, lecz beczka. Bezdenna beczka herbaty. Budda przechodzi do kuchni, gdzie ofiarę składa mu kucharka. Mamaj został sam w pokoju.
Tyknął niczym zegar przed wybiciem dwunastej. Zaczerpnął powietrza, chwilę nadsłuchiwał i na palcach podszedł do biurka. Wziął stamtąd nożyk do rozcinania książek. A potem niczym karzełek skurczył się przy progu, łysinę zrosił mu zimny pot, podważył nożykiem drewniany prostokąt, pogmerał nim pod spodem i… wydał jęk rozpaczy! Słysząc przeraźliwy krzyk, Budda wytoczył się z hałasem z kuchni. I gromowładna małżonka Mamaja zobaczyła u swych stóp: baniastą łysinkę, nieco niżej skurczonego karzełka z nożykiem do rozcinania książek w ręku, a jeszcze niżej — kawałeczki papieru.
— Cztery tysiące — mysz pocięła! Ucieka! Łap ją!
Okrutny, bezlitosny, niczym Mamaj roku 1300, Mamaj roku 1917 zerwał się z klęczek i z mieczem w ręku rzucił się w narożnik pokoju przy drzwiach: tam schroniła się mysz, która wyskoczyła spod drewnianego prostokącika. I krwiożerczy Mamaj przygwoździł wroga. Arbuz: w pierwszej chwili opornie, to skórka, potem łatwo — miąższ, i stop, drewniany prostokącik parkietu, koniec.”
1920
Tekst ukazał się w numerze 10 (195) Literatura na świecie 1987, str. 40-53
balbina
charliethelibrarian
Bareya
charliethelibrarian