Dawno mnie tu nie było, ale miałem taki szalony okres od początku czerwca, że szkoda gadać. Dużo się działo, dużo się piło. Powrót do szarej (dosłownie i w przenośni – bo w Krakowie pochmurno) rzeczywistości jest bolesny. Ale ja nie o tym, a o książce „Wydziedziczeni”.
Książka została wydana w 1974 roku. To czas gdy w USA powstawało mnóstwo hippisowskich albo religijnych komun, przeprowadzano różnego rodzaju eksperymenty społeczne, które obalały lub potwierdzały wiele mitów. W znacznie szerszym ujęciu na planecie Ziemia ścierały się dwie ideologie, doktryny polityczne i style życia (chociaż o komunizmie jako stylu życia to raczej ciężko pisać). Imperializm radziecki i imperializm amerykański walczyły o strefy wpływów. Wielu polityków, socjologów, naukowców próbowało stworzyć model idealnego społeczeństwa. Wielkie eksperymenty urbanistyczne we Francji, Anglii nawet w Polsce. Wszystko to stanowiło interesujący temat dla pisarki, pani Le Guin.
I pani Ursula napisała książkę, w której widać jej fascynację anarchistyczną filozofią (jest coś takiego?) szybki „look” na Wikipedię i okazuje się, że jest:)
Fabuła książki. „Wydziedziczeni” to historia tym razem z układu Tau Ceta, gdzie mamy planetę Urras oraz jej księżyc Anarres. Na obydwu ciałach niebieskich istnieją cywilizacje, z tymże Anarres zamieszkują uciekinierzy z Urras, dobrowolni emigranci, którzy wyznają odonizm, a ten z kolei jest pewną formą anarchizmu. Na Anarres nie ma prywatnej własności, nie ma centralnej władzy, nie ma elity, nie ma bogatych ani biednych, nie ma określonych słów takich jak „więzienie”, „religia”, „nienawiść”. Żyją oni sobie tam w takich jakby komunach, gdzie wszystkim zarządza komputer. I ciężko pracują, bo życie na Anarres to prawdziwa suka. I nikogo nie oszczędza, mimo tego wszyscy są zadowoleni bo mają się w co ubrać, mają coś do zjedzenia i mogą oddawać się rozrywkom kulturalnym w domach publicznych kultury (taki mój kiepski żarcik). Ogólnie społeczeństwo wydaje się być naprawdę mądrze zaprojektowane i wydaje się funkcjonować dobrze. Wszyscy są zadowoleni, wolność jednostki jest definiowana poprzez potrzebę i chęć pracy dla społeczności. Kluczem jest słowo „wydaje się”.
Poznajemy Anarres dzięki Szevekowi, który jest trochę inny od swoich ziomków. Znaczy się taki trochę z niego indywidualista, a takich to na Anarres za bardzo nie lubią. Szevek jest fizykiem, geniuszem i ma kilka świetnych pomysłów. Na jego nieszczęście Anarres to naukowe zadupie, gdzie problemy fizyki czasu i przestrzeni traktowane są po macoszemu, bo ważniejsze są zbiory drzew holum (taka ich roślina), bo coś trzeba jeść. Szevek jest dobrym obywatelem i pracuje tam gdzie go pośle komputer. Lecz chce i pragnie czegoś więcej. Dostaje swoją szansę i opuszcza Anarres, aby na Urras dokończyć swoją teorię.
I poznajemy teraz Urras – planetę z bogatą historią i różnymi ustrojami społecznymi i państwami. Poznajemy ją w momencie, gdy dowiedzieli się, że nie są sami we Wszechświecie, bowiem odwiedzili ich Hainowie i Ziemianie. Szevek trafia na uniwersytet, który żywcem przypomina ziemskie uniwersytety. Jest na Urras obcy, trafia do państwa, które do złudzenia przypomina zachodnie demokracje. Nie zna żadnych zwyczajów, nie zna prawideł jakie rządzą tym państwem. A trafił do kapitalistycznego A-Io. I tak sobie żyje omamiony bogactwem do czasu, aż zobaczy kontrast pomiędzy biednymi a bogatymi i stanie po stronie biednych.
To fabuła w tak bardzo telegraficznym skrócie. Książka nie jest chronologicznie napisana – opis pobytu na Urras, przerywany jest fragmentami z Anarres.
Ładnie i zgrabnie i mądrze opisane stosunki społeczne zarówno na Anarres jak i Urras. Czytając fragmenty z Anarres miałem wrażenie, że czytam o czasach gomułkowskiej propagandy, czynie społecznym i naszej małej stabilizacji. I choć na początku wydawało się, że czytając o Anarres mam do czynienia z ustrojem niemalże idealnym to w miarę dalszej lektury mogłem zauważyć pęknięcia i rysy na fundamentach tego wzbudzającego sympatię społeczeństwa. A gdzie widać te pęknięcia i rysy? Niby nie ma władzy centralnej, ale spora klika osób od dłuższego czasu jest wybierana do Komitetu Centralnego. Niby, że wszystkim po równo, ale niektórzy dostają lepsze żarcie, niby że masz wolność jednostki, ale nikt nigdy nie zmienił swojego przydziału pracy z obawy ostracyzmu społecznego. Niby system efektywny i w miarę sprawny, a wystarczyło trochę dni suszy, klęska głodu i już wszystko zaczyna się sypać, a ludzie zapominają o solidarności społecznej i dbają tylko o swoje brzuchy. Niby wolność słowa jest, ale niewygodne jednostki wysyłane są do „sanatoriów”. Dzieci wychowywane są przez ośrodki kształceniowe, a nie rodziców. I tak dalej i tak dalej. Coś co wszyscy dobrze znają z naszego własnego podwórka sprzed lat kilkudziesięciu. Wciąż jednak Anarres wydaje się sporo sympatyczniejszy niż nasze podwórko. Równość udało im się zaprowadzić w przypadku płci. Kobiety i mężczyźni postrzegani są tak samo, tyle samo się od nich wymaga. Emancypacja na sto procent. I jeszcze swoboda seksualna. Nikt nikomu nie zakazuje uprawiania stosunków hetero- i homoseksualnych a ludzie łączą się w pary na zasadzie obopólnego partnerstwa. Nie ma instytucji małżeństwa. Aha i jeszcze co było interesujące – imię nadaje komputer. Jest unikatowe dla każdego mieszkańca Anarres.
Urras to z kolei obraz Ziemi w latach siedemdziesiątych dwudziestego wieku. Mamy tam kapitalistyczne państwo A-Io oraz jego komunistycznego przeciwnika Thu. Ogromne różnice majątkowe, szowinistyczne społeczeństwo, gdzie kobiety nie są dopuszczane do udziału w życiu naukowym, społecznym i publicznym. Wojna, bieda i jednocześnie ogromne bogactwo wszystkiego. Szevek jest tam obcy i to bardzo. Nie rozumie wielu spraw, nie zna zwyczajów społecznych. Pierwszy raz pije alkohol, którego na Anarres nie ma. Urras nie przedstawia się dobrze w oczach mieszkańca pochodzącego z państwa niemalże realnego socjalizmu, ale jednocześnie jest dla niego pięknym miejscem, gdzie naukowcy nie muszą się martwić o to, że pojadą pielić pietruszkę, albo doglądać trzody chlewnej na jakimś wypizdowie.
Się rozpisałem, to może o wrażeniach. No cóż, jeśli mam być szczery to nie zachwyciła mnie aż tak bardzo. Za mało było science-fiction w tej książce z gatunku science-fiction. A za dużo ziemskich, swojskich klimatów. Czułem się jakbym czytał książkę o przygodach komsomolców i socjalisty z ZSRR, który nagle trafia na Zachód Europy. Książka jako trafna analiza społeczeństwa, różnego rodzaju rządów i tym podobne sprawdza się doskonale, ale jak dla mnie było tego za dużo.
Na końcu Szevek rozmawia z panią ambasador z Ziemi, która kreśli mu wizję naszej planety jako kompletnie zdewastowanej, zatrutej i zniszczonej. I gdyby nie Hainowie ludzkość zginęłaby marnie. Taka przestroga dla nas!
„Wydziedziczeni” to klasyk s-f, choć dla mnie tego s-f było jednak ciut za mało. Nie oznacza to, że książka jest zła. Czytało się ją fajnie, ale bez porywów serca. Poza tym było kilka nieścisłości, które dało się zauważyć. A może ja mam trochę już dość pani Le Guin? I należałoby na chwilę odstawić czytanie jej książek? Sam nie wiem.
Marlow
charliethelibrarian
Marlow
charliethelibrarian
Pingback: Ursula K. Le Guin “Cztery drogi ku przebaczeniu” | Blog Charliego Bibliotekarza
Pingback: “Wydziedziczeni” Ursuli Le Guin – pisarka zaangażowana (recenzja) – Radomir Darmiła