Będę szczery. Byłem bardzo sceptycznie nastawiony do tej książki. Wręcz negatywnie sceptycznie. Przecież historia o zakochanym zombie nie może mieć sensu (tak jakby chodzące żywe trupy również miały sens). Uwielbiam tematykę zombie. Jestem fanem; głównie filmów, ale literaturą nie pogardzę również i w swym zadufaniu uważam się trochę za znawcę tematu. Może nie piszę za dużo o tym na blogu, ale obejrzałem wiele produkcji o żywych trupach. Zarówno tych należących do głównego nurtu jak i totalnie amatorskich badziewi. Dlatego nie mogłem przepuścić tak szeroko i pozytywnie komentowanej książki. Moje wątpliwości budził jedynie właśnie fakt silnej reklamy i dużego rozgłosu.
Wspominałem o moim sceptycyzmie, który był nacechowany mocno negatywnie. Otóż jestem świeżo po przeczytaniu książki. Mój instynkt mnie nie zawiódł. Książka śmierdzi. I to nie obrzydliwą zgniłą wonią rozkładającego się ciała żywego trupka. Śmierdzi przeciętnością, banałem, żenadą i romansem dla nastolatków, którym przejadły się zwyczajne i normalne seriale/książki o zakochanych dzieciakach. Teraz potrzebują zakochanych wampirów i zombiaka to się chyba nazywa, paranormal romance czy cuś. Nosz Dżizas, kurwa ja pierdolę. (Przepraszam najmocniej, alem się uniósł gniewem słusznym). Dobra, zrozumiałbym gdyby to miała być parodia tego rodzaju książek dla nastolatków. Ale ja w tej książce żadnej ironii, gry z czytelnikiem nie zauważyłem (no może poza tym, że trupek nazywał się R, jego miłość Julia:). Wręcz przeciwnie główny bohater (żywy trup), bierze wszystko ŚMIERTELNIE poważnie.
Mamy, więc zombiaka, który pamięta tylko tyle, że jego imię zaczynało się na R. R jak to inni żywi „Martwi” musi od czasu do czasu przekąsić mózgiem żywego człowieka. A bo to dobrze wpływa na gnicie, nie łupie go później w kręgosłupie i ogólnie gazy gnilne łatwiej się wypuszcza. Żywy, jeszcze cieplutki mózg to również niezła jazda. Prawie jak po grzybkach. „Martwi” spożywają go by, choć na chwilę przypomnieć sobie jak to jest mieć wspomnienia i czuć emocje. R nie jest typowym zombie. Nie chce jak wszyscy chodzić do Kościoła zombiaków, niechętnie poluje, (ale jak już to robi to jest najlepszy), słucha sobie w samolocie Franka Sinatry i ogólnie jak na gościa, któremu gnije mózg jest bardzo elokwentny i posiada spory zasób wiedzy. Podczas jednej z wycieczek obiadowych zjada mózg jakiegoś żołnierzyka. Po czym przyprowadza do siedziby „Martwych” żywą dziewczynę tegoż żołnierzyk. Od tego czasu R. zaczyna się zmieniać, Julie (to ta uprowadzona żywa dziewczyna) również dostrzega w nim „ludzia”, a nie tylko chodzące martwe ciało. W R. rodzą się już nie tylko larwy muchy plujki, ale również (uwaga będzie mocne słowo) UCZUCIA. I tak oboje rozpoczynają batalię o zmienienie świata, który jest skostniały w swej formie i skończony. Pragną dla wszystkich – zarówno dla ludzi i martwych ludzi: równości, wolności, przyszłości. Z domkami na przedmieściach, dobrą pracą, wakacjami na Florydzie i darmowymi kuponami do McBrainu. Nic nie wspominają o darmowym pochówku, ale martwym ludziom ten postulat chyba nie jest potrzebny do prawdziwego szczęścia. Książka kończy się oczywiście happy endem. Już widzę hicior kinowy z jakimś przystojnym aktorem w roli gnijącego amanta (to się na pewno dobrze sprzeda). Już kręcą, a gnijącym amantem ma być niejaki Nicholas Hoult.
Po „Ciepłych ciałach” niczego się nie spodziewałem. Jedyną zaletą tej książki jest fakt, że bardzo szybko i w miarę dobrze się czyta. Pisarzowi nie mam nic do zarzucenia, jeśli chodzi o styl pisania. Ale cała ta historia jest dla mnie z mózgu wyssana. Jeśli chodzi o żywe trupy wolę te biegające, powłóczące nogami i jęczące „Brainzzzz! Must eat Brainzzzz!” Albo najlepiej tylko warczące. Nie chcę wykładu o miłości od kolesia, któremu gnije fiutek i śledziona wypada przez dziurę w brzuchu. Widocznie nie jestem już nastolatkiem, (co za odkrycie! Charlie zasługujesz na Nobel Prize) i stoję po stronie konserwy, która nie potrafi zaakceptować tego, że dwójka młodych ludzi, z czego jedno jest martwe, lecz na chodzie, może zapałać do siebie uczuciem gorącym jak w tragedii Szekspira. Zostawiam tę książkę nastolatkom. I muszę na odtrutkę obejrzeć dziś jakiś horror z zombie, które żrą ludzi, aż im (tym zombie) szczęki pękają.
Maciek Rynarzewski
charliethelibrarian
Maciek Rynarzewski
charliethelibrarian
Maciek Rynarzewski
Pingback: Recenzja książki "Igrzyska śmierci" Suzanne Collins. | Blog Charliego Bibliotekarza