Wiecie drodzy moi czytelnicy, że powtarzam jak mantrę słowa „wszystko już było, wszystko już było”. I dzięki mej pracy przekonuję się o tym za każdym razem, gdy zanurzam się w przeszłość. Dzisiaj zaprezentuję Wam artykuł z „Wiadomości Literackich” opisujący książkę francuskiego pisarza Ferdynanda Divoire’a: „Strategie litteraire”. Rady jakie pan Ferdynand daje początkującym literatom z drobnymi modyfikacjami związanymi z postępem technologicznym mogłyby spokojnie być udzielane dzisiaj:)
Wiadomości Literackie nr 33(85), 16 sierpnia 1925
Pisownia oryginalna.
Strategja literacka
Jak zostać sławnym mało pisząc.
Korespondencja własna „Wiadomości Literackich”
Paryż, w sierpniu 1925
Dzisiejsi literaci zawiązują związki zawodowe i P. E. N. (,.Paix entre nous[1]„) kluby, a przytem — obarczeni mnóstwem zajęć dobrze się rentujących — nie mają dość wolnego czasu, żeby pisać, dużo pisać. Ułatwi im osiągnięcie szczytów w obranej karjerze świeżo wydana książka Ferdynanda Divoire’a: „Strategie litteraire”.
Tak, strategia. Nauka szczególniej pożyteczna dla tych, którzy dbają o sławę więcej niż o twórczość. Być znanym, tzn., żeby imię autora powtarzało się ciągle, wszędzie, żeby siłą tego powtarzania wybijało się na czoło literatury. A wtedy już wszystko zdobyte.
Publiczność — to ludzie naiwni, z chwilą gdy widzą imię, wierzą w rzecz. Przecież autor o znanem nazwisku nie może pisać złych książek!
Po tym wstępie F. Divoire przechodzi do szeregu zagadnień z dziedziny strategii literackiej, traktując je z bystrością, spostrzegawczością, dowcipem i — złośliwością.
Kiedy zacząć pisać? Im wcześniej, tem lepiej. Ma się czas, aby poznano imię, a zapomniano dzieła, i już, gdy się wydrukuje pierwszy wiersz, jest się sławnym, choćby się nie było pięknym Maurycym Rostandem[2]. Bo, trzeba to zapamiętać, w dzisiejszych czasach nawet Corneille źleby uczynił, gdyby wydał tragedję, zanim został znany.
Najgłośniej wchodzi się do literatury redagując jakieś pismo. Pismo, rzecz prosta, upadnie, ale ma się czas wsunąć w nie to wszystko, czego żadna redakcja przyjąć nie chciała, a przytem życzliwie wspominając te i owe „revues[3]„, już sobie na przyszłość drogę do nich torować. Na pismo łoży się z własnej kieszeni, albo, o wiele to lepiej, z cudzej, jakiegoś mecenasa, który da się wplątać w tę niepewną aferę.
Dobry też sposób wystąpić z manifestem, czyniąc „beaucoup de bruit pour une omelette„[4]. Im cel manifestu błahszy, tem można nim więcej ludzi zainteresować. Żaden autor oprzeć się nie zdoła przyjemności położenia swego nazwiska, a cóż dopiero początkujący!
Wejście w świat literata, to moment nieomal tak ważny, jak wejście w świat panny – przed wojną. Obecnie rzeczy te są bardzo uproszczone, tem bardziej, że długiej sukni wogóle się nie wkłada. I możnaby też pierwszą książkę porównać do pierwszej miłości, gdyby nie została ona zredukowana do pierwszej miłostki. Ale literatura jest konserwatywna. I ukazanie się pierwszego tomiku, to moment dla autora niezapomniany. Wydaje się go własnym kosztem, lub kosztem lekkomyślnego księgarza, który ma wiele miejsca na strychu i suche piwnice.
Dobrze jest postarać się o wstęp, od nazwiska położonego pod przedmową zależy pewna ilość sprzedanych egzemplarzy.
Książka wyszła. Winni ją mieć wszyscy Bo przecież od niej zaczyna się nowa era w piśmiennictwie. To też autor, włożywszy do teczki tym razem naprawdę słodki ciężar, wędruje z nim od redakcji do redakcji, od przyjaciół do wrogów.
Mam znajomego bibliofila, który chodząc po quais[5] wyławia, wprawdzie nie z Sekwany, ale z zielonych skrytek antykwariuszy tomy opatrzone dedykacjami. Jest ich mnóstwo, większość — nierozciętych. Stosownie do pewnych wypadków, można zapuszczać wędkę po hołdy składane temu lub innemu autorowi. Niedawno, po śmierci pani Zola ukazały się książki poświęcone jej mężowi. Wszyscy państwo znacie historię biblioteki Gide’a[6], który w gniewie rzucił na łup ciekawego Paryża — najczulsze wyznania swych ongiś przyjaciół.
A jednak dedykacje pisze się i zawsze pisać będzie. Cudze doświadczenie w tym wypadku, równie zresztą jak w innych, nikogo nie poucza. Każdy z nas biedzi się, aby jakie zdanie „pięknem pismem” na białej karcie wypisać starszemu lub młodszemu bratu po piórze. Święty upada siedem razy na dzień, podobno miłość własna literata musi być tyleż razy pogłaskana. To też dedykacje są szkolą pokory i pochlebstwa.
Trzeba się gdzieś zarejestrować. W epoce kooperatyw luzem chodzić nie wolno. Trzeba należyć do jakiegoś kółka lub kółeczka pamiętając o tem, że „le pavillon couvre les marchandises„[7].
Doskonałem oparciem zawsze były salony, ale w naszych demokratycznych czasach kłonią się one ku upadkowi. Rzadkie są kobiety, które wzorem babek szukają zadowolenia w lansowaniu talentów. Jedną z takich jest pani Aurel, dość znana autorka i feministka.
Jakkolwiek księga, na której tle haftuję moje myśli, ostrzega: „Une femme de lettres qui aurait salon pour elle-même n’obtiendrait pas un résultat proportionné ses frais”[8]…
Dostąpiłam zaszczytu, że byłam kiedyś na jej czwartku. I gwoli przykładu warszawskiej virago kilka słów o tem powiem. Mówię virago, bo pod bronzowo-złotym kaskiem włosów pani Aurel mieszka duch nieomal męski. Odrazu daje się to zauważyć: pani domu króluje na fotelu piękniejszym, niż inne, a pan domu prosi na kawę. Jest to zresztą punkt kulminacyjny zebrania. Schodzi się po pięknych schodach, do stołowego pokoju, w starobretońskim stylu. Spragnieni uczty duchowej spożywają z niemałym apetytem nieskończoną ilość petits forurs’ków[9] i ciastek.
Poczem, pani Aurel, z wyżyn swego tronu ma konferencję o Montherlant[10]. Chwali bardzo tego zdrowego chłopca i zapewnia mu przez to najmniej sto czytelniczek.
Również wielkiego dla literatów znaczenia są herbatki wydawców, lub ich kierowników literackich. Byłam kiedyś u Aleksandra Mercereau, przedstawiciela firmy „Povolotzky”, i widziałam, jak rozpoczynające dopiero terminować literaty wypisywały swe nazwiska w księdze, na ten cel przeznaczonej, leżącej, z powagą Ewangelii, na średniowiecznym pulpicie w przedpokoju tego dziwnego mieszkania — muzeum. (Uczty i bankiety koleżeńskie należą do rzeczy niezmiernej wagi, żeby brać w nich udział, trzeba wyasygnować specjalną, dość nawet poważną, sumkę roczną. Ale najbiedniejszy pisarz na to się zgwałci. Albowiem jest powiedziane: „Je suis litterateur et aucun lieu ou passe l’ombre de l’ami d’un litterateur ne doit me rester etranger”[11]).
Konkursy literackie są jedną z dróg wiodących do sławy. Nie przez to, by się miało zaraz nagrodę otrzymać, ale dlatego, te wszystkie „Kurjerki”, nie mając o czem pisać, czynią swe najniedorzeczniejsze przypuszczenia i w ten sposób — powtarzają nazwisko. Z wielkiem zaciekawieniem czytałam tę część pracy F. Divoire’a, bo mi to przypomniało dzieje pewnego konkursu; rąbek tajemnicy jego odsłonił czytelnikom „Wiadomości” Karol Irzykowski (w tym konkursie i ja byłam nieco zainteresowana). Widać, jak jury zawsze wzajemnie się szachuje i jak jest nieczułe na jedwabie i perfumy bohaterek powieściowych…
Zbliżam się do konkluzji, z powodu „krótkości czasu” omijając szereg zagadnień. Jakże właściwie, to talent jest zupełnie zbędny? Nieomal zupełnie. Bo co to właściwie talent? Pięć wydań pierwszej książki? Wiara w siebie, czy pogarda dla innych? Gdy zbierze się kilku literatów, pod ich wersalskiemi słówkami rychło dostrzeżesz szczery epitet do każdego kolegi stosowany: grafoman. Talent to jest miły zbytek, nie zawsze prowadzący do kariery. Choć z drugiej strony sam brak talentu nie wystarcza… Życie literata, jak każde życie, ma swe prawa i wymagania. Dowiesz się o nich, czytając „Strategie litteraire”. O jednem zawsze pamiętaj: „Aurea mediocritas„[12] — co się na dzisiejszy język wywodzi: ,,Apporte de l’or„[13]. A jeszcze i o tem: „Największy triumf wyjść zwycięsko z pola bitwy nie wyjąwszy szpady z pochwy”.
W pracy swej F. Divoire zebrał nasze troski i nasze macchiavelistyczne pomysły. Jestem, widocznie, na tyle łagodną duszą, że nawet nie umiem streścić ich złośliwości i piszę swoje uwagi, duchem pobłażania dla siebie i mych kolegów po piórze nacechowane.
Aurelia WyIeżyńska
[1] „Pokój między nami”
[2] Maurycy Rostand (1891 – 1968) – pisarz, aktor, poeta
[3] rewie
[4] Dosłownie „wiele hałasu o omlet” czyli wiele hałasu o nic (chyba)
[5] Nadbrzeże, bulwar nadbrzeżny
[6] Prawdopodobnie chodzi o Andre Gide’a autora „Lochów Watykanu”
[7] Coś o towarach i obejmowaniu, za cholerę nie wiem co to znaczy. Pomoże ktoś?
[8] To mi powiedział Google tłumacz: „Kobieta z listów, który sam w sobie salon nie dostać proporcjonalne wynik jego wydatków”
[9] Herbatniki, ciasteczka
[10] Prawdopodobnie Henry de Montherlant (1895-1972)
[11] „Literatura i idę gdziekolwiek lub cień przyjaciela z literata powinien pozostać mi obce” – zupełnie bez sensu. Google Tłumacz jest do dupy
[12] „złoty środek”
[13] Przynosi złoto
Fraa
charliethelibrarian
Elenoir
charliethelibrarian
Dolina Kulturalna
charliethelibrarian