Dzień dobry! Ależ ten czas leci. Dawno mnie tu nie było. Patrzę wstecz na ten dziwny kwiecień i przerażony jestem, że tak bardzo zarosło to moje blogowe poletko.
Uwaga! Uwaga! Udało mi się skończyć cykl napisany przez Simmonsa. Powiem Wam, że lekko nie było. Ostatnia część to była dla mnie droga przez mękę. Niczym owa mityczna pielgrzymka na Hyperiona. Mękę na tyle jednak interesującą, że jakaś niewidzialna siła pchała mnie wciąż do przodu. Stroniczka za stroniczką. Czasem wolniej, lub bardzo wolno (zdecydowanie w środku powieści) czasem błyskawicznie (końcówka), ale jednak dobrnąłem. I powiem Wam szczerze, że po tej ostatniej części jestem pełen ulgi. Ulgi, że poznałem tę książkę, ulgi, że Simmons dość zgrabnie to wszystko połączył, ale też ulgi egoistycznej i mało nobilitującej, bo ulgi związanej z zakończeniem lektury.
A jedynym chyba powodem, dla którego skończyłem książkę, która przecież nie wciągnęła mnie tak jak poprzednie (przynajmniej te dwie pierwsze) było to, że ów niedokończony Endymion byłby niczym zadra pod skórą. Cały czas boleśnie obecny i wwiercający się w świadomość mą. Szepczący i kłujący, że może właśnie omija mnie przygoda życia.
Będę się streszczał – przygoda życia ominęłaby mnie gdybym nie przeczytał Hyperiona i Upadku Hyperiona. Jeśli chodzi o Endymiona i Triumf Endymiona mówić można jedynie (oczywiście w moim przypadku) o zaspokojeniu perwersyjnych wymagań dotyczących czytania książek.
Obiecywałem, że napiszę coś o wszystkich czterech. I napiszę, na pewno napiszę, ale nie teraz, nie teraz.
Agnes