Dzień dobry moi drodzy. Wciąż kajając się za opóźnienia przedstawię drugi tom przygód pana Rousseau, o którym Wam opowiedziałem w poprzednim wpisie, bo wspominałem tam, że jest w czytaniu.
Kolejna część nosi tytuł „Najeźdźcy z Centrum” i jak pewnie pamiętacie, bo wspominałem o tym – przeczytałem go lata temu. Niestety tutaj akurat w pamięci z tej książki nie za wiele zostało, więc tak na dobrą sprawę była to prawie jak nowa książka.
Po przygodach w pierwszej części nasz bohater zyskuje sławę nieustraszonego zdobywcy, poznane informacje sprzedaje za naprawdę konkretne pieniądze Tetrom i planuje odwiedzić Matkę Ziemię, bo chociaż człowiekiem jest to nigdy na niej stopy nie postawił. Jak postanawia tak robi. Niestety w naszym Układzie Słonecznym spotyka go niespodzianka i znów musi wracać na Asgard.
Tym razem zagrożenie jest większe, jakaś zła nacja i rasa opanowała Miasto, w którym wspólnie kilkaset ras z całej Galaktyki zajmowało się badaniem i odkrywaniem tajemnic Asgardu, a Mike podobnież ma wiedzę i możliwości, by dowiedzieć się jak najwięcej. I tu zaczyna się przygoda, która będzie wiodła Mike’a w głąb Asgardu.
Jaki jest tom drugi? Na pewno jest bardziej dynamiczny niż pierwszy, ale niestety brakuje mu też pewnego polotu i głębi, która się czasem przejawiała w tomie pierwszym. Dzieje się szybko i dużo, ale to wszystko takie tchnące prostotą i powiem szczerze lenistwem do zbudowania nomen omen głębszej wizji Asgardu. Co prawda dowiadujemy się trochę więcej, ale informacje te to żadne fajerwerki, a sami Najeźdźcy okazują się szalenie prozaiczni. Bo chociaż schodzimy razem z Mikiem do bardzo odległych poziomów Asgardu to jednak nie mamy w natłoku wszelkich walk, ucieczek, pogoni czasu, aby przyjrzeć się tym poziomom. Na szczęście książka kończy się bardzo interesującym zwrotem fabularnym i daje nadzieję, na całkiem zgrabny tom trzeci, który jak już wspominałem jest obecnie w czytaniu przeze mnie.
Ciekawe wnioski można wyciągnąć czasem z rozmów głównego bohatera z naukowcami Tetrów, a rozmowy te dotyczą początków życia we Wszechświecie, sposobów jego rozsiewania po całej Galaktyce i tego w jaki zadziwiający sposób większość ras jest do siebie bardzo zbliżona. To najciekawsze i najlepsze fragmenty książki. Nie powiem złego słowa, ale jakoś tak mniej fascynująca wydawała mi się niż przed laty, ale i tak czytam teraz trzeci tom.
Sam pomysł wielopoziomowego świata nie jest niczym nowym, ale z reguły dotyczy on wykorzystaniu poziomów jako odbić nierówności społecznych. Pojawił się przecież w „Non stop” Aldissa, u Bułyczowa w „Miasto na górze”, u Trepki i Borunia w „Zagubionej przyszłości” i wielu, wielu innych. W tej książce każdy poziom to dostęp do zupełnie innego ekosystemu, innego świata, innych form życia. Stableford mógł naprawdę popuścić wodze fantazji, a moim skromnym zdaniem trochę jakby się ograniczył. A wielka szkoda, bo przecież potencjał jest olbrzymi. Niemniej cieszę się, że przypomniałem sobie przygody Mike’a Rousseau.
bagienny
charliethelibrarian
Pingback: Brian Stableford „Gry wojenne” – Blog Charliego Bibliotekarza