
Ilustracja trochę utrzymana w klimacie całego cyklu. Źródło: http://weareallstarstuff.tumblr.com/post/27092133881
Wraz z ostatnim naciśnięciem przycisku “next page” w moim czytniku skończyła się również moja po trosze sentymentalna podróż do “Świata Rombu”. I muszę Wam szczerze powiedzieć, że po lekkim dołku jaki przyniósł mi “Charon…”, „Meduza…” poprawiła opinię o całym cyklu.

Bardzo ładna ilustracja. Podoba mnie się. Bruce Pennington – The Weapon Makers Źródło: http://vitazur.tumblr.com/post/41614838863/bruce-pennington-the-weapon-makers
Zacznę może od narzekania. Jestę Polakię i bedem narzękał. Nie wiem co za zdanie napisałem, ale przyszedł mi do głowy pomysł na koszulkę.
Pierwsze „narzeknięcie” – powtórzenia na początku każdej kolejnej książki cyklu. Ja wiem, że cykl, aby móc zostać nazwany cyklem musi mieć książki, które będą się ukazywać się w mniejszych bądź większych odstępach czasowych, ale żeby kilkadziesiąt stron zajmowało niemalże słowo w słowo to samo co znalazło się w “Lilith…”?! (Oczywiście z odmiennym wprowadzeniem co do planety i co do duplikatu głównego bohatera). Naprawdę było to irytujące, na dodatek książki ukazały się od 1981 do 1983 także to nie jest aż tak długo, żeby powtarzać cały wątek!

Czy ten rysunek wydaje się Wam schematyczny? Źródło: http://theatomichouse.tumblr.com/post/15038371251/spacebitches
Drugie „narzeknięcie” – schematyczność, nijakość głównego bohatera/ów ciągnąca się przez cały cykl, prostota i banał rządzący wieloma spostrzeżeniami mogły nużyć i nużyły.
Trzecie i ostanie „narzeknięcie”, o którym wspominałem już wcześniej – brak tak naprawdę jakiejś głębszej refleksji Chalker tak ładnie w każdej książce cyklu stara się pisać o kobietach, o walce płci, o Wielkich i Możnych tego świata, którzy rządzą masami, oraz o owych masach, które mają w dupie w jakim systemie żyją dopóki micha pełna, podupczyć można, a i nachlać, naćpać od czasu do czasu też można, do tego dzięki genetyce wygląda się nieźle. Żyć nie umierać. Niestety to wszystko takie ledwo liźnięte i tak po macoszemu potraktowane. Nie mogę odżałować, że tak mało jest o samej Konfederacji, o jej na pewno emocjonującej historii.

Taki oto kosmiczny człowiek w wizji Jeffa Jonesa. Żródło: http://designspiration.net/image/809832819585/
Koniec „narzeknięć” wracamy do ostatniego tomu. “Meduza…” przeniesie nas do świata zimnego, paskudnego, gdzie ludzie żyją w miastach, w któych panuje system totalitarny. Każdy jest zawsze i wszędzie nagrywany, jego czyny, słowa są na bezustannym podglądzie a planetą rządzi paranoiczny aczkolwiek genialny Lord. (Skojarzenia z “Paradyzją” Zajdla miałem niemalże natychmiast, z tymże na Meduzie nikt specjalnego języka nie wymyśla, a Opozycja to amatorzy, którzy chcą tylko zmienić władzę i zgarnąć ją dla siebie).
Organizm Wardena na Meduzie dostosował ludzi do trudnych warunków czyniąc z nich niemalże supermenów o wielkiej wytrzymałości i wielu innych zdolnościach adaptacyjnych. Nasz bohater przybywa na planetę w ciele szesnastoletniego młodego zabójcy. I rozpoczyna swoją misję, po drodze zdąży zabić kilkanaście osób, dowiedzieć się wielu bardzo ciekawych rzeczy o sobie i ludziach mieszkających na Meduzie, o Obcych, którzy są baaaardzo Obcy i tak dalej i tak dalej.

Na Meduzie można nieźle oszaleć. Zresztą w książkach jest dużo o umysłach. Źródło: http://hunter-prieto.tumblr.com/tagged/fantastic-planet
Jego misja kończy się trochę inaczej niż pozostałych książkach, a my dostajemy moim zdaniem najlepszą część książki czyli epilog, w którym to następuje ostateczne rozwiązanie zagadki całego Rombu, organizmu Wardena, Obcych, Konfederacji i tym podobnych jakże istotnych z punktu widzenia mieszkańca Wszechświata rzeczy.
I rozwiązanie jest spoko. Nie ma co prawda żadnego jakiegoś potrójnego salta połączonego z żonglowaniem talerzami z saskiej porcelany, ale generalnie jest “zadowalniające”. Chociaż wiele wątków Chalker mógł naprawdę rozwinąć. Spotkanie wszystkich „duplikatów” w jednym miejscu było mało emocjonujące i przeszło bez echa. Ot chłopaki sobie pogadali i doszli do wniosku, że są braćmi i będą się kochać, lubić i szanować.

Ładny obrazek. Chesley Bonestell – Terre primitive. Źródło: http://sciencefictiongallery.tumblr.com/post/92509115116/chesley-bonestell-terre-primitive
W epilogu podobało się mnie, że jest ciut więcej o Konfederacji, może nie za dużo ale jednak więcej. Jest też trochę o Obcych, o przyszłości rasy ludzkiej, o naszej kondycji moralnej jako gatunku i ewentualnych przemianach homo sapiens.
Cykl “Rombu” okazał się być czymś ciut innym niż podczas lektury pierwszej książki. Pierwsze strony “Lilith…” zapowiadały science and fiction w kosmosie. Z Obcymi, z walką, z super robotami, ze statkami kosmicznymi, z całym tym osprzętem, bagażem oraz zasobem wszelakich cudowności techniki do jakich mogła mnie przyzwyczaić science and fiction z dawnych lat. A tu wykręciło to wszystko niezłą woltę i powstały książki będące mieszaniną fantasy, przygodówek i dobrej, starej science and fiction.
„Czterech Władców Rombu” będę darzył sympatią, może cokolwiek nie zasłużoną, ale ja jednak jestem bibliotekarzem o miękkim sercu i koniec końców czytało mi się to bardzo dobrze.
Andrew Vysotsky
charliethelibrarian
Zbyszek
charliethelibrarian
Pingback: „Don Wollheim proponuje: 1989. Najlepsze opowiadania SF” – antologia – Blog Charliego Bibliotekarza