Jest święto, jest delikatny kacyk, jest mega lenistwo, jest piękna pogoda – ogólnie super jest :) W takim nastroju opowiem wam o kolejnej książce Rudnickiego jaką przeczytałem. Będzie to wznowienie wydanej dziesięć lat temu „Męki kartoflanej”. Książka składa się z krótkich i dłuuugich opowiadań. Napisanych na przestrzeni kilkunastu lat przez Rudnickiego.
Cóż rzec wam o wrażeniach Charliego po lekturze. Powiem krótko – dobrze, że moja przygoda z panem Rudnickim nie zaczęła się od tej książki ale od „Śmierci czeskiego psa”. Dlaczego? Spytacie się pewnie, pełni ciekawości co się z was wylewa na ekrany monitorów. Otóż „Śmierć czeskiego…” to perełka, a „Męka…” to taka ostryga, z której perełka się dopiero wytworzy. Czuć różnicę lat, i choć w „Męce…” są fragmenty błyskotliwe, skrzące się tą właśnie ironią, groteską, za którą polubiłem pana Rudnickiego, to ogólnie lektura była raczej właśnie taką trochę męką. Wisielczy humor jest obecny w dużej dawce i na szczęście styl pisania Rudnickiego tę mękę znacznie łagodzi.
Książka podzielona jest na trzy rozdziały takie jakby – pierwszy rozdział to opowiadania opisujące nam przejebany los polskiego imigranta w Niemczech. Rudnicki całkiem zgrabnie przedstawia nam studium sąsiadki alkoholiczki, trafnie opisuje zwłaszcza sąsiadów Niemców i ich zachowania. Strasznie mnie znudziło opowiadanie pod tytułem „Odwiedziny”, jak to niby pisarza matka odwiedza.
Drugi to specyficzna „analiza” prozy Schulza. Doceniłem tutaj bezpośredniość Rudnickiego, jego bardzo krytyczne podejście do Schulza, który zdążył zostać już postawiony na cokole i nikt nie ośmiela się powiedzieć złego słowa, o autorze „Sklepów cynamonowych”. A Rudnicki występuje tutaj właśnie w roli profana, gołębia, który „obsrywa” pomnik swoimi celnymi uwagami. Robi to naprawdę świetnie i wnikliwie. W drugim rozdziale Rudnicki przybliża nam również dwie kobiety-symbole jeśli chodzi o literaturę polską. Chodzi tutaj o Marię Dąbrowską i Zofię Nałkowską. Rudnicki czyta sobie ich dzienniki i tak na luźno porównuje sobie obydwie kobiety. Robi to w sposób na tyle interesujący, że przez chwilkę nawet sam chciałem poczytać sobie ich dzienniki, ale mi przeszło i pozostanę przy Rudnickiego opowieściach o tych dziennikach i kobietach je piszących.
Trzeci i ostatni rozdział to tytułowa „Męka kartoflana”. Szalone, groteskowe, zakręcone opowiadanie opisujące gehennę Rudnickiego w podróży po mąkę kartoflaną, bo żona kazała mu kupić. Na śląskie kluski. Męka to Polska z całym jej bagażem mitów, wad, przywar. Wszystko opisane w taki sposób, że naprawdę cud, miód i orzeszki. Jest w niej wszystko co polskie, ale wyolbrzymione, przejaskrawione, mocno skarykaturowane. PKP, Grunwald, Oświęcim i jeszcze sprawa Świtonia i krzyży w Oświęcimiu – kurczę pamięta ktoś jeszcze tę akcję? Jest powódź stulecia, jest męka twórcza pisarza. Naprawdę przy „Męce…” nie męczyłem się wcale :) Rudnicki pełną gębą, tam się pokazał :)
Ogólnie polecam bardzo. Dziesięć lat temu ta książka musiała być hitem. Ja jednak cieszę się, że najpierw przeczytałem „Śmierć czeskiego psa”.