Mam nadzieję, że w momencie, gdy czytacie te słowa Ukraina skutecznie walczy z Rosją, a Putin dostał śmiertelnej sraczki.
A dzisiaj o książce, która ma już prawie 30 lat i to, dlaczego o tym wspominam jest bardzo ważne. I książce, która może i ma coś wspólnego z jedną z moich ulubionych książek, czyli „Zasadą Petera”, ale w mojej skromnej opinii jest książką sporo słabszą, albo takową się stała.
Komiksowe perypetie tytułowego Dilberta zna chyba cały świat. Przygody inżyniera zatrudnionego w wielkiej korporacji pojawiły się w polskiej prasie dość wcześnie – chyba to lata dziewięćdziesiąte były, a sam Dilbert po raz pierwszy ujrzał światło dzienne w 1989 roku. Książka, o której piszę ukazała się w Polsce w 1996 roku, dlatego wspominam o niemal trzydziestu latach.
Ogólnie czytało mi się zadziwiająco powoli. Na pewno nie pochłonąłem tej lektury od razu. Odniosłem wrażenie, że paski komiksu zamiast przyspieszać czytanie – znacznie je spowalniały. I oczywiście nie o tempo czytania tutaj chodzi, a o wrażenia. Jednym słowem lektura tej książki mi się dłużyła, może nie aż tak jak jakieś nudne spotkanie zespołu kierowników wielkiej korporacji, ale się dłużyła.
Cóż znalazłem w tej książce, ano odbicie amerykańskiego stylu pracy, wraz z kultem zapierdzielu i jednocześnie opierdzielania się. Adams ma trafne spostrzeżenia dotyczące funkcjonowania rynku pracy, korporacji, ogólnie każdej zhierarchizowanej organizacji. Łatwo to przełożyć na biblioteki, ale bez tak zwanych „zagródek” – to tłumaczenie chyba się nie przyjęło i pojęć takich jak zysk, marża, dodatni bilans handlowy.
Nie powiem autor czasem błysnął humorem ciętym jak brzytwa (zwłaszcza, gdy chodziło o kadrę kierowniczą), ale często też jechał takim wujowym żartem, że szkoda gadać. Był to chyba raczej mocno męski świat i często ten humor mało lotny trafiał do mainstreamu. Szczerze – książka jak dla mnie źle się zestarzała i zupełnie do mnie nie przemówiła, a przecież jest sporo młodsza od wspomnianej „Zasady Petera”