
Ilustracja pochodzi z polskiego wydania „Podróży Guliwera…” z roku 1842. Trochę „podrasowana” przeze mnie.
Któż z nas nie zna nieśmiertelnych Podróży Guliwera czyli w pełnym brzmieniu tytułu Podróży do wielu odległych narodów świata, w 4 częściach, opisane przez Lemuela Guliwera, najpierw lekarza okrętowego, później kapitana kilku statków, a raczej dwóch części, które zostały dostosowane dla dziecięcych czytelników, a które większość z nas poznała w dzieciństwie. Oryginalna opowieść Swifta to znacznie więcej niż wizyta w kraju Liliputów i olbrzymów. To fascynująca przygoda i niesamowita książka. Takiej ilości zjadliwej i trafnej satyry oraz eufemistycznie rzecz ujmując niechęci do rodzaju ludzkiego dawno nie doświadczyłem.

Ilustracja pochodzi z polskiego wydania „Podróży Guliwera…” z roku 1842. Trochę „podrasowana” przeze mnie.
Jestem pod ogromnym wrażeniem tego klasyka, który liczy już sobie prawie trzysta lat, a wciąż czyta się go z wypiekami na twarzy. Czytałem tę książkę co chwila przytakując i co chwila kiwając głową, że nic się nie zmieniło. To książka tak pojemna, że nawet nie będę się starał jej Wam tutaj streszczać ani recenzować.

A tutaj to samo. „Piękna” dama dworu. Ilustracja pochodzi z polskiego wydania „Podróży Guliwera…” z roku 1842. Trochę „podrasowana” przeze mnie.
Krótko tylko Wam powiem, że Switf to mistrz ironii, szyderstwa oraz karykatury. Zresztą „Podróże…” to parodia modnych w czasach Swifta powieści podróżniczych, które ukazywały się w czasach Swifta w Anglii na pęczki. Osiemnasty wiek to intensywne odkrywanie globu ziemskiego, a Anglicy zaczęli właśnie wodzić w tej dziedzinie prym. Historia chirurga Lemuela Guliwera, który zwiedza kilka dziwnych narodów to przecudna opowieść bezlitośnie obnażająca słabości społeczeństwa angielskiego, które wtedy zaczęło się uważać za jedyne cywilizowane na świecie. Bicz ironii i szydery nie oszczędza nikogo. Bogatych i biednych, mądrych i głupich. Naukowców i żołnierzy. Każdy odwiedzany przez Guliwera kraj to okazja do zjadliwej krytyki ludzkości. Niechęć jaką odczuwa autor do do naszego gatunku to mało powiedziane. Pod koniec książki główny bohater po pobycie w kraju mądrych koni Houyhnhnmów brzydzi się i nienawidzi swoich ziomków, a na rodzoną żonę nie może nawet patrzeć.

Ilustracja pochodzi z polskiego wydania „Podróży Guliwera…” z roku 1842. Trochę „podrasowana” przeze mnie.
Swift popłynął całkowicie (i nie mam tutaj na myśli tego, że Guliwer pomimo tylu katastrof wciąż się pcha na morze, tak jakby niczego się nie nauczył) mam tutaj na myśli genialne i ostre rozprawienie się ze współczesnym Swiftowi światem. Światem, który choć był przeminął prawie trzysta lat temu to zadziwiająco aktualnie odbija się w naszej współczesności i to wcale nie w krzywym zwierciadle.
Pomysły Swifta jeśli chodzi o różnorodność wśród odległych narodów świata również imponują swoim rozmachem i pięknymi opisami obyczajów panujących w tych krajach. Obyczajów, które często są karykaturą bądź przejaskrawieniem stosunków panujących w Anglii.
Podróże Guliwera… poznałem w dzieciństwie, od tamtej pory jedynie natykałem się na różne wspominki o tej książce. I chyba jak większość ludzi znałem tylko dwie opowieści przystosowane dla dzieci. A przecież w tej książce jest mnóstwo seksu, przekleństw, naturalistycznych, a jednocześnie bardzo zabawnych (z dzisiejszej perspektywy) opisów związanych z fizjologią człowieka. Czytanie pełnej wersji „Podróży…” było dla mnie odkrywaniem zupełnie nowych światów.
Wizyta w każdym narodzie to okazja do wykpienia przywar, wad, złych cech zarówno ludzkich jak i błędów i wypaczeń występujących w społeczeństwie. Swift bezlitośnie szydzi z religijnych wojen, które zaczynają się od głupot, a potrafią zniszczyć całe państwa (wojna pomiędzy Liliputami, a mieszkańcami wyspy Blefuscu o to z którego końca należy tłuc jajka). Dziwne kryteria wybierania ministrów, dworskie intrygi, małostkowość urzędników i przemądrzałość naukowców, którzy liznęli ledwo cząstkę tajemnicy poznania, a już twierdzą, że posiedli całą wiedzę świata.
Swift podaje także pozytywne w oczach Guliwera rozwiązania jak publiczne wychowanie, przygotowanie rodziców do ich roli. Pobyt w kraju mądrych koni to okazja do pokazania jak według Swifta powinno wyglądać społeczeństwo idealne. Nie będę ukrywał, że z dzisiejszej perspektywy większość rozwiązań jakie stosują konie nie brzmi wcale, a wcale idealnie i utopijnie.
Wielkie oburzenie musiało budzić w czytelnikach przedstawienie ludzi w kraju mądrych koni jako dzikie, wstrętne, obrzydliwe małpy, które potrafią tylko walczyć między sobą o jedzenie, błyskotki i samice. Yahoosi bo tak nazywają owo plemię mądre konie rzeczywiście bardzo przypominają swoim zachowaniem ludzi, zwłaszcza jeśli chodzi o negatywne i okropne aspekty. Nic więc dziwnego, że Houyhnhnumi używają Yahoosów do najgorszych prac, a nawet zastanawiają się czy czasem tej zarazy nie wyplenić poprzez wybicie wszystkich przedstawicieli. W końcu zdecydują się na sterylizację samców co pozwoli na ograniczenie liczebności owych szkodników. Swift w bardzo wdzięczny tudzież niewdzięczny sposób pokazał jakim szacunkiem darzy nasz gatunek.
Wiem, że zabrzmi to jak banał, ale to książka uniwersalna. I w sumie nie wiem z czego się tak cieszę – z tego, że Swift napisał uniwersalną książkę, o ludzkim gatunku trzysta lat temu, czy też to, że po trzystu latach wciąż jest uniwersalna. Polecam gorąco tę książkę. Każdy powinien ją przeczytać.
Czytałem wydanie z serii Fantastyka i groza. Tłumaczył tę książkę Słomczyński Maciej i muszę przyznać, że tłumaczenie bardzo mi się podobało. Natomiast rysunki znacznie mniej. Dlatego wpis ubarwiony jest starymi rysunkami.
P. S. Aha i jest to książka o mężczyznach, to mężczyźni tworzą ten zły świat. Kobiety w żadnym kraju nie odgrywają większej roli. To również bardzo charakterystyczna cecha Anglii współczesnej Swiftowi.
P. S. 2 Gdyby ktoś chciał sobie przeczytać wersję z pierwszej połowy dziewiętnastego wieku znajdziecie ją w Zielonogórskiej Bibliotece Cyfrowej
krzysztofmroczko
charliethelibrarian