Jadę w sentymentalną podróż czytelniczą dzisiaj moi drodzy i tak będę jechał przez najbliższe dni. Była pewna książeczka, którą Charlie przeczytał w swojej miejskiej bibliotece. Książka owa była pierwsza z cyklu. Później Charlie dorwał drugą książkę z owego cyklu. Nabrał ogromnego apetytu na ostatnie dwie części. Na jego nieszczęście biblioteka w pięknym miasteczku nie miała kolejnych dwóch tomów. Charlie szczenięciem będąc obiecał sobie, że w przyszłości zdobędzie pozostałe dwie książki. Nie sądziłem, że uda mi się to zrobić dopiero w momencie, gdy będę się zbliżał do trzydziestki:)
Chalkera darzę ogromnym sentymentem, a pierwszy tom cyklu „Czterech Władców Rombu” utkwił mi głęboko w pamięci. Wiem, że konfrontacja z wyidealizowanym przez lata wspomnieniem danej książki często wypada na niekorzyść książki, ale musiałem sobie odświeżyć, jeśli chciałem przeczytać dwa ostatnie tomy.
I jak było? Ano nie było źle! „Lilith…” to opowieść o kosmosie, w którym ludzkość zrzeszona w tak zwanej Konfederacji włada galaktyką. Ludzie mieszkają na kilku tysiącach światów, które albo sobie przystosowali, albo zagarnęli od słabszych ras, bo na takie natrafiali. Ogólnie obraz Konfederacji na początku książki wydaje się być dość pozytywny – pokój, dobrobyt, szczęście, nieskrępowany rozwój technologiczny – utopia! Im dalej jednak w kosmos tym więcej gruzu…
I w tej Konfederacji nie ma miejsca dla odmieńców, każdy obywatel jest przystosowany do życia w wysoce stechnicyzowanym społeczeństwie, istnieje określony wzór człowieka tak zwany Homo Superior, który jest standardem na cywilizowanych planetach, ale ludzkość by móc rozszerzać swoją władzę potrzebuje ludzi, którzy nie pasują do społeczeństwa i których żądza przygód pcha dalej na rubieże i pogranicze ludzkiej cywilizacji. To oni wciąż powiększają granice ludzkiego dominium. A Konfederacja się cieszy, że ma problem z głowy. Do Rombu Wardena zsyłani są również przestępcy, których lepiej trzymać przy życiu, bo może wpadną na jakiś genialny pomysł niż prać im mózgi. Niezwykle pragmatyczne podejście rządzących Konfederacją.
Kosmos jest ogromny, niby banał, ale on jest naprawdę wykurwiście (przepraszam za wulgaryzm) wielki. Jest w nim miejsce na wszystko, na każdy ewenement, aberrację i wymykające się wszelkiemu prawdopodobieństwu zdarzenia. Takim zdarzeniem było odkrycie czterech nadających się do zamieszkania przez ludzi światów w jednym systemie słonecznym. Człowiek, który to odkrył: Warden nazwał te planety i ostrzegł późniejsze ekspedycje, że jest w nich coś dziwnego i groźnego. I faktycznie było… Po dwusty latach od odkrycia cztery planety tak zwany Romb Wardena stanowią najdoskonalsze więzienie w galaktyce. Przez obecność dziwnego mikroorganizmu, który nie pozwala opuścić planet Rombu ludzie, którzy tam trafiają zostają w Rombie na zawsze…
Cykl Chalkera opisuje cztery planety. Pierwszą z nich jest Lilith, która na pierwszy rzut oka wydaje się być rajem, ale jak to w raju bywa zawsze jest jakieś ale… Tutaj tym ale, był właśnie ów mikroorganizm, który nie pozwala na Lilith na obecność żadnych obcych materiałów. Wszystko zostaje przez niego rozłożone na atomy. Zostają tylko nadzy i pozbawieni odzienia ludzie. Na szczęście my jako gatunek jesteśmy prawdziwymi karaluchami i damy sobie radę wszędzie.
W książce Konfederacja ludzi natyka się na akt sabotażu, który mógł zostać przeprowadzony tylko i wyłącznie przez obcą rasę i to stojącą na wyższym poziomie rozwoju cywilizacyjnego. Najwyżsi oficjele i rządzący Konfederacją podejrzewają, że obcy znaleźli współpracowników wśród Czterech Władców Rombu, którzy nie pałają do Konfederacji ludzi zbytnią miłością. Postanawiają więc wysłać na wszystkie cztery planety swoich agentów. Nic nie jest jednak tak proste. Jak już wspominałem kto raz trafi do Rombu Wardena ten go nie opuści…
Postanowiono więc wyselekcjonować jednego najlepszego agenta – Super Bonda przyszłości i czterem osobnikom, którzy i tak by trafili do Rombu wtłoczyć całą świadomość owego Bonda. Dzięki temu wilk syty i owca cała, agent siedzi na statku i dzięki specjalnemu nadajnikowi analizuje wspomnienia agentów, a przestępcy tak czy siak zniknęli z radarów Konfederacji.
Wspomniałem już, że na Lilith nie ma narzędzi i żadnej technologii. Ano nie ma. I agent Konfederacji w przebraniu, tfu! W ciele Cala Tremona trafia do dziwnego świata będącego konglomeratem średniowiecznego feudalizmu i opowieści o czarodziejach, albowiem mikroorganizm dał ludziom na Lilith moc zmieniania rzeczywistości za pomocą siły woli. Ten sprytny zabieg pozwolił Chalkerowi z powieści mniej więcej związanej z science – fiction stworzyć powieść niemalże fantasy. Mamy bowiem tutaj wiedźmy, mamy magów, mamy latające stwory. I oczywiście ludzi tworzących na przykład krzesełka za pomocą wysiłku umysłowego.
Czego mi brakowało w książce Chalkera, a na co pewnie nie zwróciłem uwagi czytając ją za młodu – tła i dokładniejszego opisu uniwersum. Owszem są jakieś ogólniki, ale nie za wiele jest tutaj faktów przeszmuglowanych, które mogłyby w jakiś sposób stworzyć silniejszą więź czytelnika z bohaterem i światem przedstawionym. Pierwsza część cyklu po dość ciekawym wstępie opisującym Konfederację ludzi stała się zwykłą przygodówką fantasy, która dzieje się szybko i bez większej głębi. Mimo tej prostoty książka Chalkera na pewno nie stała się rozczarowaniem.
A tu ciekawy fragment o Konfederacji:
„– Co masz na myśli, mówiąc, iż ten system przypomina system obowiązujący w Konfederacji – rzuciłem ostro. – Ja nie dostrzegam żadnych podobieństw.
Ojciec Bronz parsknął pogardliwie.
– Wobec tego sam nie wiesz, co widzisz. Weź pod rozwagę tak zwane światy cywilizowane. Większość ludzi żyjących tam upodobniono do siebie ponad wszelką miarę. Na danej planecie wszyscy wyglądają tak samo, mówią tak samo, jedzą, śpią, pracują i bawią się prawie w identyczny sposób. Wszyscy są pionkami. Myślą tak samo. I wmawia się im, że są szczęśliwi, zadowoleni, na samym szczycie ludzkich osiągnięć, gdzie życie jest dobre dla wszystkich, a oni w to wierzą. To prawda, że są bardziej zadbani, że ich klatki są pozłacane, niemniej pozostają jedynie pionkami. Różnica polega tylko i wyłącznie na tym, że nasze pionki wiedzą, iż są pionkami i rozumieją działanie naszego systemu. Wasze cywilizowane światy są tak doskonale zaprogramowane, że wszyscy myślą to samo i nikomu nie wolno poznać prawdy.
– Życie tych pionków jest jednak bardzo wygodne – zauważyłem, nie chcąc mu przyznać racji, ale zgadzając się na użytą przez niego terminologię, dla dobra dyskusji.
– Wygodne? Możliwe. Jak życie kanarka. To taki mały ptaszek, żyjący w klatkach u
ludzi, gdybyś o nim nie słyszał; naturalnie nie w świecie cywilizowanym, gdzie nie trzyma się zwierzęcych ulubieńców w domach. W każdym razie ptaszki te rodzą się w klatkach i w nich są karmione; ich klatki regularnie są sprzątane i czyszczone przez ich właścicieli. Nie znają innego życia. Wiedzą, iż ktoś zaspokaja ich wszelkie potrzeby, a nie znając innych potrzeb, niczego więcej nie oczekują. W zamian śpiewają wesoło i dotrzymują towarzystwa samotnikom z pogranicza. żaden kanarek nie tylko że nie wyłamie się ze swojej klatki, ale nawet sobie nie wyobrazi, nie mówiąc już o zaplanowaniu i zrealizowaniu, lepszego życia. Nie jest on bowiem w stanie wymyślić czegoś takiego.
– To tylko zwierzęta – rzekłem. – Jak ta Sheeba.
– Owszem, zwierzęta – przyznał – ale taka jest właśnie ludzkość światów
cywilizowanych. Zwierzątka domowe. Każdy posiada mieszkanie właściwych rozmiarów, odpowiednio umeblowane, odpowiednie pod każdym innym względem. Wyglądają tak samo, noszą takie same ubrania, jakby to miało jakiekolwiek znaczenie, wykonują prace, których celem jest utrzymanie systemu. Potem wracają do swych identycznych klitek, pogrążają się całkowicie w rozrywce, którą jest jakaś historyjka o ich własnym świecie, bez nowej myśli, pojęcia czy idei. Większość wolnego czasu spędzają pod wpływem narkotyków w jakimś szczęśliwym, beztroskim, wyimaginowanym świecie. Ich sztuka, literatura, zwyczaje i tradycje są odziedziczone po historycznych przodkach. Własnych nie posiadają. Zbytnio ich zrównaliśmy; wyeliminowaliśmy tym samym miłość, ambicję i potencjał twórczy. Kiedykolwiek bowiem narzuca się równość jako absolut, zawsze sprowadza się ją do najniższego wspólnego mianownika, a historycznie rzecz ujmując, najniższy wspólny mianownik w przypadku ludzkości był zawsze bliski zera.”
Agnes