Hej, ho! Hej, ho! Do pracy by się szło, pandemii na pohybel. I to się dzieje. Nie wiem kiedy zamieszczę ten wpis, nie wiem jaka będzie sytuacja, ale w momencie, gdy piszę to słowa mam za sobą najcieplejszy jak dotąd dzień w tym roku. I był przecudowny, aż chciało się tą przecudownością podzielić z całym światem, a przynajmniej z naszymi znajomymi w mediach społecznościach. Czy tak robicie? Nie jesteście wyjątkami, też tak czasami robię, ale dzisiaj powiem o książce, która porusza całkiem ciekawe zagadnienie z dziedziny pokazywania swojej prywatności.
W dobie social media, wszelkiej inwigilacji wielkich korporacji, oddawaniu prywatności za lajki i udostępnienia, wszelkich dziwnych reality show czy może pojawić coś, co nas jako społeczeństwo może zaszokować? Wzbudzić obawę i strach? Wszak przeogromne korporacje, faktyczni władcy tego świata określane akronimem GAFAM (Google, Amazon, Facebook, Apple, and Microsoft) wiedzą o nasz wszystko. I wtedy na scenie pojawia się pani Samanta i pisze książkę.
Historię o maskotce Kentuki, która jest jednocześnie zabawką, ale też nie do końca. Bo okazuje się, że zakup maskotki, która może przybrać postać różnych zwierzątek wiąże się z transakcją nie tylko pieniężną. W skrócie – maskotka staje się awatarem totalnie przypadkowej osoby, która wykupiła dostęp. I ta osoba może sterować zabawką, słyszeć i widzieć wszystko to co widzi Kentuki. Oczywiście w granicach wyznaczonych przez osobę, u której Kentuki przebywa. Właściciel fizycznego Kentuki nie ma możliwości kontaktu z osobą sterującą maskotką, a osoba sterująca widzi i słyszy wszystko na co jej pozwoli właściciel.
I od razu Wam powiem – ta książka okazała się rozczarowaniem. Tym większym, że po pierwsze nie spodziewałem się niczego przed rozpoczęciem lektury (nic o niej nie wiedziałem), a po drugie zaczęła się świetnie! I naprawdę wciągnęła i liczyłem na więcej, a niestety im dalej w las tym pomysł na Kentuki zgasł jak niektóre maskotki, rozmył się w trywialności i słabym wykończeniu.
Coś co zaczynało się jak jeden z lepszych (tych mroczniejszych) odcinków „Black Mirror” przeobraziło się w zbitek pseudo szokujących opowiastek o różnych zachowaniach kilku osób korzystających z kentukich. Przykro mi się zrobiło. Tak po ludzku, bo naprawdę pomysł miał potencjał. Wszak ludzie uwielbiają podglądać, a dodatkowy element przypadkowości jeszcze bardziej podkreśla ludzką naturę. Coś jak Chatroulette, które święciło triumfy kilka ładnych lat temu. Nie wiem czy pamiętacie? Jeśli nie, możecie kliknąć w linka (to wciąż działa).
Niestety autorka rozmyła koncept i w sumie rozdmuchała go moim zdaniem niepotrzebnie do rozmiarów książki, w trakcie czytania czuć było, że paliwo się wyczerpało. Tak jak napisałem – nie spodziewałem się wiele, dostałem na początku fajnego strzała, ale energii do końca nie starczyło. Mimo wszystko polecam, bo czyta się całkiem dobrze, a i pomysł naprawdę wciągający.