Pamiętacie może, że zacząłem czytać sobie powieści i opowiadania, które zdobyły nagrodę imienia Janusza Zajdla? Wróciłem znów do tej czynności. I dzisiaj przed Wami opowiadanie Andrzeja Sapkowskiego „W leju po bombie”, które zdobyło Zajdla w roku 1993!
Dwadzieścia jeden lat temu Sapkowski machnął opowiadanko, które można określić mianem political fiction (określenie to pasuje najlepiej). Bałem się trochę, że opowiadanie mocno się zestarzeje i przede wszystkim będzie opisywać jakieś nie istniejące partie, kłótnie polityków na polskiej scenie i tym podobne bzdety.
Co to to nie. Sapkowski pojechał po bandzie, ale w zupełnie inny sposób. Jest absurd, jest groteska i przede wszystkim czarny humor, choć mocno zaprawiony goryczą, a nie jest to miła każdemu sercu goryczka od piwa. To gorycz wynikająca z głupoty naszego gatunku, z budowy tego świata, gdzie w imię różnych dziwnych rzeczy ludzie zabijają innych ludzi. I chociaż wydźwięk opowiadania jest mocno komiczny to nie brak w nim nutki refleksji.
„W leju…” to jeden dzień z życia „przeciętnego” nastolatka mutanta po Czarnobylu w Suwałkach. Bardzo „przeciętny” nastolatek i bardzo „przeciętny” dzień w wolnej Polsce, albo we Wschodnich Prusach czy też na Lewobrzeżnej Żmudzi jak chcą Litwini. Jest groteska, jest ostra satyra i wyolbrzymienie zmian, którym podlegała Polska w połowie lat dziewięćdziesiątych. Obrywa się klerykałom, nacjonalistom, ale także zwolennikom Unii i ogólnie wszystkim skrajnym fanatykom po obu stronach barykady lub barykad.
Zaiste Sapkowski świetnie wygrywa literacką melodię na wszelkich skrajnościach, których w Polsce nie brakowało, ba! Nie brakuje ich do dzisiaj. Ludzie tracą zdrowy rozsądek, zapominają, że żyją obok siebie i ze sobą. A jak wiadomo nie od dziś, a dokładniej wiadomo od czasu Goyi, że Gdy rozum śpi budzą się demony. A demony się właśnie budzą na Wschodzie… Żaden ze mnie Wernyhora, tak tylko kraczę…