No i się doigrałem. Jeździłem na rowerze w różny sposób, często z brawurą i po kozacku (ale tylko po lasach i nieużywanych drogach). Dzisiaj rano wyczerpałem swój limit szczęścia. Zjeżdżając jak zwykle po raz nie wiem który, aleją Jerzego Waszyngtona prowadzącą na Kopiec Kościuszki rozpędziłem się do całkiem imponującej prędkości 45 km/h (dla mnie to całkiem sporo). No i wtedy na drodze mej rozpędzonej maszyny wyrosła albo dziura, albo jakaś góreczka na asfalcie! Efektem tego była utrata panowania nad rowerem, i ślizg na kolanach, łokciach i dłoniach po asfalcie. Bolało jak sam skurwysyn, tfu boli do teraz.
Po krótkim ocenieniu strat udałem się do najbliższego SOR (Szpitalny Oddział Ratunkowy), gdzie ekipa ratunkowa fachowo wyczyściła obtarcia, zrobiła rentgena nadgarstka i puściła do domu. Miałem fuksa bo to rano było i dosyć szybko i sprawnie to wszystko poszło.
Sam sobie jestem winien, bo rower jest inny niż ten, na którym dotychczas jeździłem i jeszcze go do końca nie wyczaiłem. Nie jestem jak widać żadnym mistrzem kierownicy, tylko pierdołowatym bibliotekarzem – książki liczyć a nie bawić się w kaskadera.
Refleksja – naprawdę człowiek myśli sobie, że wypadki go nie dotyczą. Że jemu nigdy coś takiego się nie stanie i on nie musi kupować kasku (bo głupio się wygląda), ochraniaczy (bo niewygodne) albo po prostu może jeździć jak szalony bo on takie sztuczki to ma opanowane. No i wtedy najczęściej zdarza się takie coś.
No dobra mój zjazd nie był aż tak imponujący ale…
Bilans dzisiejszego dnia nie jest może zbyt szczęśliwy – poobdzierane do żywej skóry łokcie, kolana i dłonie (zrobiłem mocne wrażenie na pogotowiu), stłuczony nadgarstek. No ale żyję i nic się nie złamało.
Straty materialne są bardziej dotkliwe – rower na szczęście cały, ale roztrzaskał mnie się aparat cyfrowy. Był w kieszonce spodenek. Ech i za co ja sobie kupię teraz nowy?! Poza tym siedzę na L4, mam taki niezamierzony, znacznie przedłużony weekend majowy. I co z tego? Kuśtykam jak 80 – letnia staruszka przed wymianą stawu biodrowego na tytanowy.
Zawsze takie gówna przytrafiają się mi. Akurat w tym konkretnym przypadku to jest tylko i wyłącznie moja wina i może wyciągnę z tego jakąś lekcję. Kończę ten mój nieszczęsny wpis bo kurewsko skóra pod opatrunkami piecze.
Pozdrawiam serdecznie
MR
charliethelibrarian
sygnaturka
charliethelibrarian
Bilbo
charliethelibrarian
Pingback: Wiwat świąteczny popołudniowy [44] | pulowerek.pl
Pingback: The story of lonely bicycle wheel… « Blog Charliego Bibliotekarza