Powitam Was tradycyjnym: jak się Wam żyje?! Jak się bawicie!? I też tradycyjnie mam nadzieję, że wszystko u Was cudnie płynie. Dzisiaj będzie o książce, którą wypożyczyłem z biblioteki w mym kochanym rodzinnym miasteczku przebywając tam na urlopie (a nie byłem tam na urlopie od laaaat). Czy pasowała na urlop? Czy zachwyciła? Czy wciągnęła? O tym dowiecie się niżej.
Od razu zacznę, że Watsona znam tylko z opowiadań, które czytałem w różnych antologiach. I z tego co kojarzę jego opowiadania wydawały mi się ciekawe i wciągające. Niestety pierwsze spotkanie z jego prozą takie nie się nie wydało.
Mam problem z tą powieścią i to na różnych poziomach. Bo niby to science and fiction i to w swym rdzeniu mocno dystopijna, ale wymieszane z niemalże fantasy, z jakąś powieścią egzystencjalną, fantasmagorią i ogólnie filozofii w niej sporo. Co nie powinno mi przeszkadzać, ale jakoś tak nie zaiskrzyło to Wam mówię od razu.
Akcja powieści rozgrywa się w bliżej nieokreślonej przyszłości, prawdopodobnie gdzieś na terytorium USA, ale tego nie jestem pewien. Świat przeżył wojnę atomową pomiędzy Sowietami a Chinami. Zginęło miliardy ludzi, a Ci którzy przetrwali stworzyli utopijne społeczeństwa bez przemocy, w których wszyscy są pogodzeni ze Śmiercią i się kochają i żyją w szczęściu. Każdy dostąpi zaszczytu odejścia w Domach Śmierci (eutanazja), a rolę opiekunów na tej drodze spełniają osobnicy nazywani Przewodnikami.
I nasz główny bohater jest takim przewodnikiem, ale trochę niekonwencjonalnym, bo na własną rękę poszukuje odpowiedzi czym jest Śmierć… W dodatku nowy ustrój choć na pierwszy rzut oka cudowny – brak przemocy, wszyscy uśmiechnięci i zadowoleni, każdy z godnością i radością odchodzi z tego łez padołu to jednak jak to wszędzie można znaleźć rysę na szkle, kilka zgniłych jabłek w koszyku czy pewne brudy zamiecione pod dywan.
To tyle, więcej nie będę się rozpisywał. Co dostałem od Pana Watsona – mocno przegadaną, mocno filozoficzną a także pełną dziwnych wizji książkę, która ni cholery nie pasowała do wakacyjnego klimatu. Bo jakże to człek ma wypoczywać a tu książka o Śmierci! Brrrrr….
Naprawdę nawet mocny zwrot akcji pod koniec (z tematem pedofilii wśród duchowieństwa – dziwne w takiej książce, ale jednak możliwe) nie potrafił odwrócić mego zniechęcenia do tej nasączonej metafizyką i jak dla mnie mało strawnymi dywagacjami na temat życia po śmierci, sensu istnienia i miejsca człowieka we Wszechświecie powieści. Książeczkę na szczęście czytało się szybko i mogłem spokojnie ją skończyć podczas krótkiego urlopu. Watson znacznie bardziej leży mi w opowiadaniach (zresztą sama powieść też narodziła się z opowiadania).
P. S. Na stronie Good Reads są komentarze, że książka dziwna, mocna i ostra, pełna seksu. Co pozwala mi podejrzewać, że polskie tłumaczenie z lat osiemdziesiątych zostało wykastrowane z co bardziej ostrzejszych rzeczy, bo naprawdę nie ma w niej nic obyczajowo oburzającego (oprócz oczywiście pedofilii).