Dobry dzień, Drogie Czytelniczki i Drodzy Czytelnicy tego kawałka Internetu. Bez zbędnych wstępniaków, które wrócą, gdy tylko Ukraińcy skopią dupę ruskim. Będzie o książce, którą przeczytałem bardzo dawno. Jeszcze jesienią zeszłego roku chyba. I bardzo króciutko Wam o niej opowiem.
Jak ognia unikam książek gatunku tak zwanych coachingowych, które mają mi po przeczytaniu przynieść odmianę w moim życiu bibliotekarza. Uważam, że jedyni, którym ta książka odmianę przynosi to ich autorzy zarabiający hajsy, nie tyle na sprzedanych książkach, ale na całym tym merczu dookoła. Spotkaniach, kursach, szkoleniach, materiałach i tak dalej. I git nic mi do tego jak kto wydaje swoje pieniądze, zwłaszcza, że kupiłem tę książkę. Tylko to wszystko jest takie śliskie z mojej perspektywy, momentami ocierające się jednak o naciąganie i hochsztaplerkę (mówię o całym tym biznesie coachingowym). A po książkę Elroda sięgnąłem, bo została mi polecona.
Nie powiem – czytało się szybko, ale czy czasem powodem nie była duża czcionka, szerokie marginesy, duża interlinia, mnogość rozdziałów, które wypełniały tę przestrzeń pomiędzy jedną twardą okładką, a drugą? Być może. A może jednak powodem szybkiego czytania była treść, która wyzwań intelektualnych nie stawiała. Ot, była słodkim pierdzeniem o przeciwnościach losu (i nie powiem Elrod miał baaardzo pod górkę i się ogarnął), i że nie należy się poddawać dopóki możemy.

Fraa
charliethelibrarian
Pingback: Radek Kotarski „Włam się do mózgu” – Blog Charliego Bibliotekarza