Takie fajne lodziarnie można było napotkać wszędzie. Niestety pozamykane wszystko było:(

Takie fajne lodziarnie można było napotkać wszędzie. Niestety pozamykane wszystko było:(

 Dzisiaj Wam opowiem o moim (ale nie tylko moim) walijskim wędrowaniu, które odbyło się na przełomie kwietnia i maja. Także zobaczcie jaki mam zapłon. Anno z Walii wybacz, że dopiero teraz zebrałem się do napisania czegokolwiek. Ale za to opóźnienie nie będzie jednego wpisu tylko kilka. Jest to pierwszy wpis z, mam nadzieję, szeregu innych.

Taki tam widoczek nadbrzeża Liverpool.

Taki tam widoczek nadbrzeża Liverpool.

Walio, och Walio ma! Ileż to razy obiecywałem sobie, że wrócę w twe gościnne doliny i szerokie, zielone pastwiska, gdzie owieczki beczą, a krówki muczą, pszczółki bzyczą, wiaterek wieje – dobra dość… Mój powrót na Twe walijskie łono faktem się stał. A był to powrót nie w celach zarobkowych jak dotychczas lecz zupełnie turystyczny. Dzięki faktowi, że lat trzydzieści ukończyłem moi zacni przyjaciele prezent w postaci środków przynajmniej na bilet i częściowy opierunek sprawili. Resztę musiałem, a raczej musieliśmy załatwiać sami (ja i ukochana ma).

Zdjęcia są oczywiście trochę podrasowane:)

Zdjęcia są oczywiście trochę podrasowane:)

Plan był prosty – lecim do jakiegoś miasta, które połączenie lotnicze bezpośrednie z Krakowem posiada, a później zwiedzamy Walię lub jej część przez dni 7. Początkowo mieliśmy jeździć po Walii pociągami lub komunikacją autobusową jednak po podliczeniu wszystkich za i przeciw zdecydowaliśmy się wynająć samochód. Miałem ogromne obawy czy sobie poradzę z ruchem lewostronnym. Trochę jeździłem samochodem gdy pracowałem w Walii, ale to były krótkie dystanse oraz niewielkie miejscowości. Miałem więc stresiora ogromnego, ale wynajęcie samochodu to była naprawdę najlepsza opcja.

To może nie samochód, ale jedno z ciekawszych rozwiązań komunikacyjnych w Liverpoolu.

Rower też niestety nie wchodził w rachubę.

Na miejsce naszego przylotu wybraliśmy Liverpool. Dlaczego Liverpool? Primo – nigdy tam nie byłem. Secundo – bezpośrednie loty Ryanairem za w miarę przystępną cenę. Tertio – Liverpool leży na północ od Walii, a więc trasa naszej podróży przebiegała na południe do Aberystwyth (gdyż bardzo chciałem znów Aberystwyth zobaczyć), Aber miało być ostatnim miejscem naszego wypoczynku i z tego miasta mieliśmy wracać. I tutaj mieliśmy kłopot, bo powrót do Liverpoolu mijał się z celem. Dlatego też wylot powrotny do Krakowa mieliśmy z Birmingham, gdzie też trzeba było zostawić auto. Oczywiście powiem Wam, że wiązało się to ze zwiększeniem kosztów podróży, ale wygoda podczas tego wyjazdu była naszym priorytetem.

centrum

Centrum Liverpolu.

Będzie teraz luźnych trochę przemyśleń dotyczących wynajmu samochodu. Powiem Wam tak – nigdy wcześniej nie rezerwowałem auta. Ale nie było to takie trudne, dziś internet załatwia wszystko. Polskie prawo jazdy jest respektowane chyba w całej Europie choć żeby uniknąć niepotrzebnego stresu (który ja przeżywałem już na miejscu i o tym opowiem za chwilkę) można sobie wyrobić tak zwane Międzynarodowe Prawo Jazdy, które jest respektowane w bardzo wielu krajach świata. Dla zainteresowanych link do formularza.

Front opuszczonej katedry.

Front opuszczonej katedry.

Jeśli chodzi o mój stres związany z moim prawem jazdy – dopiero na dzień przed wylotem przeczytałem w jednym z warunków umowy z wypożyczalnią, że na dokumencie (prawo jazdy) powinno być napisane po angielsku, że jest to prawo jazdy. A ja mam prawo jazdy sprzed czternastu lat, jeszcze sprzed Unii i tam jest tylko po francusku. Przyznam się Wam szczerze, że obawiałam się jak zareaguje na widok mojego starego prawa jazdy, na którym jestem zupełnie do siebie niepodobny osoba obsługująca mnie w wypożyczalni. Na szczęście Pan musiał niejedno polskie prawo jazdy widzieć (przed nami wynajmowała ekipa z Polski samochód coby sobie również po Walii pojeździć) i bez problemu rezerwacje zrealizował. Auto zostało wynajęte i z lotniska udaliśmy się do hotelu (nawet się nie pytajcie jak tam dojechałem, knykcie zbielały od zaciskania na kierownicy). Swoją drogą polecam Hotel Campanile w Liverpoolu. Lokalizacja wyśmienita, a i ceny nie jakieś powalające. I miła Pani z Polski (jakżeby inaczej) na recepcji. Tutaj macie link.

Oto nasza "walijska czerwona strzała". Autko spisywało się nad wyraz dobrze.

Oto nasza „walijska czerwona strzała”. Autko spisywało się nad wyraz dobrze.

W dzisiejszym wpisie będzie o samym Liverpoolu, bo miasto godne polecenia i bardzo ciekawe jest. Walią zajmiemy się później. Przylecieliśmy do Liverpoolu pod wieczór. Dojazd do hotelu, przy moich umiejętnościach poruszania się ruchem lewostronnym trwał chwilkę. Szybkie odświeżenie i decyzja coby ruszyć na zwiedzanie miasta. Noc była przecież młoda, pogoda nawet znośna. Miejsce, w którym nocowaliśmy to „Doki Królowej” historyczna część Portu Liverpool. Obecnie to dzielnica mieszcząca sklepy, apartamenty, puby, galerie i muzea. Nie będę Wam opisywał całego nocnego spaceru. Powiem Wam tylko, że podpytując przechodniów trafiliśmy wreszcie do miejsca, gdzie zaczynali Beatelsi (czekaliście, aż poruszę ten temat co?). No bo jak Liverpool to Beatlesi. I tak trafiliśmy na Mathew Street przed Cavern Pub i Cavern Club, gdzie Beatlesi dali pierwszy koncert. Macie tutaj link do Wikipedii, a tu macie ich występ w owym Cavern.

Niestety klub się zamykał, nie wiem dlaczego. Trochę zasmuceni pospacerowaliśmy dalej. A że Charlie spragniony był brytyjskiego piwa  (jego ukochana zresztą też, ale nie przyzna się do tego nigdy) jak niejeden minister ośmiorniczek w lokalu pewnego nocnego, ptasiego drapieżnika weszliśmy do pierwszego, lepszego pubu. Nazywał się The Famous Grapes! W nocy nie wyróżniał się niczym szczególnym poza tym, że dobiegała z niego głośna muzyka, głośny i szczery śmiech oraz gwar rozmów. Niewiele myśląc weszliśmy. Browarek zamówiony, pełna PÓŁKWARTA piwa nalana (w pubach w Wielkiej Brytanii leje się piwo do kufli o pojemności tak zwanego PINTa czyli właśnie półkwarty) i siadamy. Troszku się rozglądamy, a tam zdjęcie Beatlesów siedzących w rogu tegoż pubu! Jak można się było spodziewać to miejsce również związane jest z Beatlesami, którzy bardzo chętnie i często wpadali na piwko do The Famous Grapes coby się orzeźwić i ożywić przed koncertem w The Cavern.

Bardzo miły lokal, polecam gorąco.

Bardzo miły lokal, polecam gorąco.

Moje zaskoczenie – The Famous Grapes: pub z dość ciekawą HISTORIĄ, może nie polityczną, ale popkultury na pewno. Czyli już można pomyśleć o muzeum, czy czymś takim. Zbierać po piątaku coby ludziska mogli sobie zobaczyć zdjęcia siedzących Beatlesów i pokiwać w zadumie głową nad upływającym czasem. I po cóż się trudzić z utrzymaniem lokalu. A tutaj pub żywy. Pełen klientów, i to klientów wszelakich. Staruszkowie, którzy spokojnie na pierwsze koncerty owych słynnych Beatlesów chodzili siedzą sobie nad piwkiem, obok nich jakaś grupka angielskich „białych kołnierzyków” w krawatach i koszulach nad czymś namiętnie dyskutuje. Dalej dwie dziewczyny tańczą w rytm przeboju. Gdzieś się mizgali jakaś para. A na miejscu, gdzie siadywali Beatlesi siedzi kilku zmęczonych życiem mężczyzn. A gdy zagra jakiś znany przebój wielu spośród gości tegoż pubu zaczyna go sobie nucić lub zupełnie otwarcie śpiewać. Odwykłem już od tej atmosfery, od tego egalitaryzmu, swoistej równości wszystkich ze wszystkimi. Pub dla Brytyjczyków to miejsce dla każdego. Czyś stary, czyś młody, czyś bogaty czy biedny. To tutaj nad półkwartą ulubionego napoju można pogadać, wyżalić się, pośmiać czy pośpiewać. Coś niesamowitego. Posiedzieliśmy trochę, ale przecież jutro dzień pełen wrażeń, dlatego z żalem (przynajmniej Charlie żal przeżywał) wróciliśmy do hotelu.

W tym budynku był sklep z wszelkimi akcesoriami dla ludzi lubiący mrok, gotyk, śmierć i zniszczenie!

W tym budynku był sklep z wszelkimi akcesoriami dla ludzi lubiący mrok, gotyk, śmierć i zniszczenie!

Atrakcji turystycznych Liverpool posiada całkiem sporo, dlatego po pełnej miłych snów nocy, rankiem wyruszyliśmy na zwiedzanie. Zaczęliśmy od muzeum poświęconego w całości Beatlesom czyli „The Beatles Story” mieści się ono w części portu Liverpool określanej mianem Albert Dock, a należącej do Liverpool Maritime Mercantile City. Macie tutaj linka http://www.beatlesstory.com/albert-dock. Jak na takie dość konkretne miejsce, w którym jest mnóstwo pamiątek po „fantastycznej czwórce”, świetnie zaaranżowanych sal (żółta łódź podwodna, odtworzony cały The Cavern Pub, studio nagraniowe i wiele, wiele innych) to stronkę mają średnią. Samo zwiedzanie zajmuje mnóstwo czasu. Polecam nie tylko fanom Beatlesów.

Tak wyglądało wejście.

Tak wyglądało wejście.

W muzeum odrestaurowano cały "The Cavern Club" z wielką pieczołowitością.

W muzeum odrestaurowano cały „The Cavern Club” z wielką pieczołowitością.

W Albert Dock znajduje się jeszcze „Wheel of Liverpool” czyli wielki diabelski młyn, w którym można sobie pojeździć w górę i w dół i rozglądać się jaki Liverpool jest piękny.

Taki widoczek na "Wheel of Liverpool"

Taki widoczek na „Wheel of Liverpool”

A tutaj taki widoczek z koła.

A tutaj taki widoczek z koła.

Następne było już samo miasto. Najpierw wspomniana już część związana z portem w Liverpoolu, który jest drugim po Londynie najważniejszym portem Anglii, a historycznie był chyba nawet ważniejszy. Czuć to po miejskiej architekturze pełnej dziewiętnastowiecznych kolosalnych budynków banków, giełd, towarzystw morskich jak na przykład słynne Trzy Gracje. Miasto ma swój urok, niektóre uliczki są ciasne i kręte pełne pubów i restauracji wszelakich, a inne to pasaże handlowe z prawdziwego zdarzenia.

Wspomniane gdzieś przeze mnie trzy gracje.

Wspomniane gdzieś przeze mnie trzy gracje.

Nie mieliśmy całego dnia dlatego nasze zwiedzanie odbywało się dość prędko i szybko, ale na szczęście zdołaliśmy zobaczyć chińską bramę (wejście do chińskiej dzielnicy w Liverpoolu) oraz budynek, który zrobił na mnie niesamowite wrażenie. Budynek tak majestatyczny, ogromny, pełen powagi i potęgi. Mam tu na myśli budynek, w którym mógłby zamieszkać surowy, anglikański Bóg. Oglądanie z zewnątrz i wewnątrz katedry w Liverpoolu to niezwykłe i olśniewające przeżycie, a widok ze stumetrowej wieży na miasto i port Liverpool przepiękny.

Wspomniana Chińska Brama.

Wspomniana Chińska Brama.

Monumentalna liverpoolska katedra. Naprawdę przecudny budynek.

Monumentalna liverpoolska katedra. Naprawdę przecudny budynek.

Przed odjazdem udało nam się również zaspokoić bożka konsumpcjonizmu wizytami w różnorakich sklepach. Przyznam się Wam szczerze i bardzo wstydliwie, że jak zakupów nie lubię to w Liverpoolu naprawdę zaszalałem.

Jeden z widoków z wieży. Wiem, że wielu ludziom tak przerobione zdjęcia się nie podobają, ale mnie jakoś urzekają. A ten widok na żywca zapierał dech w piersiach.

Jeden z widoków z wieży. Wiem, że wielu ludziom tak przerobione zdjęcia się nie podobają, ale mnie jakoś urzekają. A ten widok na żywca zapierał dech w piersiach.

Inny widok z wieży.

Inny widok z wieży.

Później jeszcze dało się wygospodarować trochę czasu i zobaczyć Liverpool Central Library (nie byłbym bibliotekarzem, gdybym biblioteki nie odwiedził). Świeżo wyremontowana, oddana do użytku w roku 2013 robi naprawdę wspaniałe wrażenie.  Z tego onieśmielenia prawie nie robiłem zdjęć, a te które zrobiłem zupełnie mi nie wyszły. Dlatego macie tutaj linka. Central Library.

Wejście do biblioteki.

Wejście do biblioteki.

Trochę inne ujęcie.

Trochę inne ujęcie.

Przez cały dzień trochę się po Liverpoolu nachodziliśmy, a i tak to zaledwie kropla w morzu. Widzieliśmy kilka bardzo interesujących budynków (poza tymi, które Wam wymieniłem), ale mus to mus i trzeba było ruszać w dalszą drogę. Trochę z duszą na ramieniu, ale z poczuciem męskiej odpowiedzialności za moją bogdankę wyruszyłem samochodem na motorway w kierunku Walii… Piękna to była droga i dość łatwa, a gdzie dotarliśmy to się dowiecie w następnym odcinku.

Macie jeszcze garść fotek różnych, ale mało, bo się wpis za długi zrobił.

Zdjęcie z Muzeum Beatlesów.

Zdjęcie z Muzeum Beatlesów.

Superbananoowca - instalacja artystyczna:)

Superbananoowca – instalacja artystyczna:)

Każda z superbananoowiec miała inne "umaszczenie".

Każda z superbananoowiec miała inne „umaszczenie”.

Stały sobie w takim rządku.

Stały sobie w takim rządku.

Jedna za drugą.

Jedna za drugą.

Comments (3)

  1. Pingback: John Galsworthy "Ostatni stoik" | Blog Charliego Bibliotekarza

  2. Odpowiedz

    Wybaczam :)
    Nigdy nie byłam w Liverpoolu; kilka razy już prawie, prawie, przy okazji przejazdów w okolicy.. ale jednak nie. Ale to muzeum the Beatles mnie kusi.

Leave a comment

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Connect with Facebook

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.