Pierwszy wers jest z sonetu „Grób Potockiej”, a dzisiaj nie będzie o zwiedzaniu, dzisiaj będzie o plażowaniu, kąpieli zażywaniu i Krymu smakowaniu:)
Nasz pensjonat znajdował się pięćset metrów od plaży. Plaży która miała być piaszczysta, a była hmm…. raczej połączeniem żwiru sypanego na polne drogi i kamieni ze strumienia. Nie była jednak taka najgorsza, bo im głębiej w morze tym piasku więcej. Jedyny minus był taki, że raczej nie dało się zbudować zamków z piasku czy też biblioteki. Bo przecież jak?
Oprócz aktywnego podróżowania po Krymie zajmowaliśmy się mega słodkim lenistwem, czytaniem książeczek i opalaniem swojej skóry na piękny brązowy kolor. I przede wszystkim pływaniem w słonej i cieplutkiej wodzie Morza Czarnego.
Miejscowość, w której się zatrzymaliśmy dopiero „uczyła się” jak być kurortem. Stąd pewien chaos architektoniczny, w którym okazałe pensjonaty ociekające „luksusem” stały obok opuszczonych ruder, albo niedokończonych inwestycji.
Ogólnie widać, że miejscowość jest na tak zwanym „dorobku”. Nad morzem dopiero powstawała infrastruktura – restauracje, dyskoteki, sklepy, wypożyczalnie rowerków, łódek, skuterów i tym podobne. A efekty tego takie, że człowiek może sobie baraninkę z grilla prawie nad samym morzem wsunąć, popić dobrym ukraińskim piwkiem i na zachód słońca popatrzeć:) Cud, miód i baraninka.
Ludzie jakich spotykaliśmy na swej drodze sympatyczni, ciężko pracujący, mimo wszystko uśmiechnięci i bardzo życzliwi. Widać było, że każda okazja do zarobku jest wykorzystywana. Stragan na straganie i straganem poganiał. Na plażach mnóstwo ludzi handlujących czym się dało. Głównie kholodnym pyvem i chorne more krevetky. W busikach marszrutkami zwanymi tłok, każdy gdzieś jedzie, każdy coś wiezie, każdy rzeczy swych pilnuje, a jednocześnie uczciwość ogromna w narodzie panuje, bo pieniądze na bilet przechodzą z rąk do rąk i tak samo wraca reszta.
Nie mam śmiałości do fotografowania ludzi, nie pytam nawet ich o to. Gdybym był odważniejszy sypnąłbym tutaj obrazkami, na których z bagażników starych ład wysypują się arbuzy, a obok stoi babuszka i handluje rybami, które świeże to były może gdy ona nie miała jeszcze zmarszczek, a piersi jej jędrne był „jak dwoje koźląt, bliźniąt gazeli” („Pieśń nad pieśniami”).
To był naprawdę dobry wyjazd. I chociaż moja wątroba ma mi za złe i to bardzo, ja jestem zadowolony, że ten akurat kawałek świata zobaczyłem. I z chęcią do niego bym wrócił jeszcze raz przynajmniej.
P. S. Byłbym zapomniał. Pływanie było super, ale były morskie stwory, które potrafiły zepsuć przyjemność z pływania. Okazało się, że z tego co mówili miejscowi jakiś prąd przygnał im meduzy na wybrzeże. Podobno mają takie inwazje co jakiś czas. I zaprawdę powiadam Wam tego tałatajstwa w pewnej odległości od brzegu było mnóstwo. Na szczęście nie parzyły, ale wiecie, to żadna gdy coś galaretowatego ociera się o Twoje ciało bądź nagle obły stwór wyrasta tuż przed waszymi oczyma! Meduzy były paskudne! Meduzowym najeźdźcom mówimy zdecydowane nie!
Agnes
Maggie
charliethelibrarian