Ursula K. Le Guin "Świat..."

Ursula K. Le Guin "Świat..."

Czasem moi kochani czytelnicy warto wrócić do klasyki, którą kiedyś się czytało, lecz czas w swej pracowitości (w moim przypadku czas plus alkohol) zatarł praktycznie wszystkie wspomnienia o książce. Dlatego, gdy ostatnio wpadła w oczęta me krótkowzroczne, książka znanej i uznawanej za kultową pisarkę science – fiction i fantasy, czyli pani Ursuli K Le Guin nie wahałem się użyć mojej zdolności odbioru informacji jaką jest umiejętność czytania. Książkę tę na pewno czytałem w latach mej młodości. Przyznam Wam się jednak, że nie pamiętałem z niej nic. Dopiero ponowne odkrywanie stronic trochę rozświetliło mi mrok i pobudziło do życia uśpione szare komórki.

W latach dziewięćdziesiątych wolny rynek wtargnął do Polski jak pijany Anglik do krakowskiego pubu. To znaczy głośno, buńczucznie i chwiejąc się na swych zachodnich nóżkach, ale to wtedy ów wolny rynek wyzwolił prawdziwą falę i wywołał zalew zagranicznej fantastyki (pijany Anglik wyzwala inne fale i wywołuje odmienne zalewy). Szczęście to było w nieszczęściu. Bo choć dotarła do Polski klasyka science – fiction, której większość społeczeństwa (czytającego społeczeństwa) nie znała i której ludzie wyczekiwali jak kania dżdżu to często te książki były tłumaczone na szybko, zbyt niedbale i niechlujnie. Ale takie gnojki jak ja tym się nie przejmowały i chłonęły setkami stron książki pochodzące najczęściej ze stajni Wydawnictwa Amber. Ach, te wszystkie Stalowe Szczury, czarownice, smoki i lasery, nosz do cholery! To były piękne czasy… Chlip… Chlip…

Ale dość rozczulania się nad przeszłością, bo nic jej już nie wróci, a raz przeczytana książka nigdy nie będzie mieć tego powabu świeżości i tajemnicy. Dlatego ponowna lektura książki Le Guin była przeżyciem dość sentymentalnym, ale bez żadnych fajerwerków. Gdy spojrzałem na datę pierwszego wydania tej książki, uświadomiłem sobie jak daleko była Polska, jeśli chodzi o literaturę fantastyczną. Le Guin wydała „Świat Rocannona” w sześćdziesiątym szóstym roku! Polscy czytelnicy poznali go dopiero w roku tysiąc dziewięćset dziewięćdziesiątym… No, ale ważne, że poznali.

Liga Wszystkich Światów to Unia Międzyplanetarna większości humanoidalnych ras, dzierży władzę w kosmosie i nie pozwala sobie grać na nosie. Cały czas zbiera siły na walkę z tajemniczym wrogiem. Zbiera siły w taki sposób, że ściąga haracze od zacofanych planet, których największym osiągnięciem technologicznym jest koło młyńskie… (Jaki jest sens zabierania tubylcom daniny w złocie przez wysoce rozwiniętą cywilizację kosmiczną nie wiem, ale widocznie humanoidy to strasznie chciwe, inteligentne bestie). Przylecieli więc na planetę zamieszkaną przez kilka inteligentnych ras, które tkwią sobie w głębokim średniowieczu, poza jedną rasą, które siedzi cały czas w jaskiniach i coś tam kombinują z przemysłem. Liga przez chwilę bywa na tej planecie, jednym pomaga w rozwoju. Od innych ściąga tę daninę… Jednak postanawiają ją zostawić, bo pewien entograf stwierdził, że dobrze byłoby się im przyjrzeć na spokojnie, bez wypalania ich pastwisk silnikami rakietowymi.

Dobra, nie będę tutaj się rozpisywał o fabule. W skrócie jest tak, że etnograf z Ligi wraca na ową planetę i odkrywa, że jacyś rebelianci założyli sobie tutaj bazę i planują podbić prymitywne ludy. Rocannon wyrusza w epicką podróż przez niemal całą planetę odziany jedynie w swój super wytrzymały kombinezon. Po drodze lata na wiatrogonach (takie gryfy). Płonie na stosie, ale się nie spala. Walczy z wampirami, które wyglądają jak anioły i otrzymuje zdolność telepatii, by w końcu…. A nie będę Wam pisał, bo może ktoś nie czytał.

Ogólnie „Świat Rocannona” można chyba nazwać baśnią science – fiction? Fantasy science? Mamy tutaj przecież podróże podświetlne i nadświetlne, statki kosmiczne i helikoptery, ale jest też podróż z wiernymi towarzyszami wśród różnych niebezpieczeństw. Mamy swego rodzaju artefakt, którym jest klejnot rodowy. I magię, która dla Rocannona jest technologią, ale dla tubylców jest magią najprawdziwszą.

Po latach czyta się to dobrze i miło. Prosty i ładny język, swobodna narracja, ładna opowieść, która może wyzwolić w nas pytania dotyczące narodzin ziemskich mitów i legend oraz baśni. Dobrze było znów sobie przypomnieć książkę pani Le Guin. A czyta się to bardzo szybko, bo książka jest mała objętościowo i bardzo dobrze napisana.

„Świat Rocannona” jest pierwszą książką z tak zwanego cyklu „Hain”. Chyba sobie przypomnę wszystko:)

 

P. S. Czuć trochę ciężar ponad czterdziestu kilku lat od wydania książki. Ale tylko trochę, tak troszeńkę, ociupinkę.

Comments (20)

  1. Odpowiedz

    Uwielbiam Le Guin… Świat Rocannona czytałam wiek temu, ale wtedy to była dla mnie książka kultowa. Ciekawa jestem, jak bym ją odebrała dzisiaj… A okres zaczytywania się Stalowymi Szczurami też miałam:-) To wtedy nawet nie był Amber, tylko takie pirackie wydania, kopiowane na ksero, tłumaczone nie wiadomo przez kogo, kolportowane przez kolegę z liceum…

    • Odpowiedz

      Ja teraz jadę z koksem i czytam „Planetę wygnania” na razie trochę lepiej się prezentuje niż „Świat…”:)

      Właśnie, że się ludziom kiedyś chciało takie rzeczy robić. Przecież raczej zysków z tego ogromnych nie mieli:)

      • Odpowiedz

        „Klubówki: (czyli książki tłumaczone z przywiezionych głównie z Anglii egzemplarzy i wydawane przez kluby SF) nie były dla zysku, nie mówiąc już o tym, że trzeba sie było z prasy drukarskiej spowiada, czy aby nie była używana do celów propagandowaych. Były wydawane, by szerzyć zaiteresowanie fantastyką. Ich jakośc bywała faktycznie różna, ale oficjalne wydawnictwa tez mają swoje za uszami, np. pierwsze tłumaczenie „Pana światła” Rogera Zelaznego woła o pomstę do nieba, bo tłumacz wyraznie książki nie zrozumiał.

        • Odpowiedz

          „Pana światła” też czytałem:) Może czas spróbować swoich sił i zmierzyć się z książką w oryginale? Zobaczymy.

          W mym rodzinnym miasteczku biblioteka publiczna była dość dobrze zaopatrzona w fantasy i science-fiction. A i właśnie trafiali się prawdziwi fanatycy, którzy zdobywali nie wiem jakim cudem i nie wiem jakim kosztem różne książki. Co prawda świadomie to ja zacząłem czytać może mając trzynaście lat, więc była to już druga połowa lat dziewięćdziesiątych, ale dzięki jednemu z takich kumpli poznałem na przykład Pratchetta.

          [Edit] I dziś przecież wydawnictwom bardzo często zdarza się odwalić „manianę” jeśli chodzi o tłumaczenia. Pośpiech, kupowanie hurtowo praw do tytułów, tłumacze z bożej łaski i człowieka szlag może trafić.

          • Anna

            Od czasu kiedy przeczytałam Harry’ego Pottera i połowę Pratchetta (przyznaję się, proszę litościwie spuścić zasłonę milczenia..) w oryginale, nie jestem w stanie czytać przekładów. Nie żeby coś szczególnie złego w nich było, po prostu tak wiele traci się w przekładach, chociażby nie wiem, jak dobry był tłumacz :/ Kiedyś myślałam, że napisy do Życia Briana są wytworem translatorskiego geniuszu; nadal tak myślę, ale od kiedy wszystko rozumiem, nie mogę już ich czytać, nie są nawet w połowie tak zabawne jak kiedyś. Przekichane.. :)

          • Ja mam tak samo z filmami. Nie akceptuję polskich napisów, a lektorzy to już mnie do pasji doprowadzają. Muszę zacząć tak robić z literaturą, bo jednak znajomość języka dość dobra u mnie jest. I do tej pory raczej zwykłe lenistwo zwyciężało jeśli chodzi o czytanie w oryginale:)

          • Anna

            Chyba nie tylko zwykłe lenistwo. Są książki ciężkie z różnych powodów, np. nadmiar skomplikowanych wątków, za którymi czasem trudno nadążyć nawet w tłumaczeniu, nielitościwe dłużyzny w staroangielszczyźnie.. i wtedy czytanie oryginału to męczarnia.

          • Ja teraz podczytuję sobie „Bizarro starter kit”. Taki zbiór opowiadań z gatunku dość specyficznego. I muszę przyznać, że lekko nie jest. Ogólnie to całe bizarro ma to do siebie, że używa dziwnych neologizmów angielskich i mnóstwo slangowych zwrotów. Dlatego brnę przez to trochę powoli.

  2. Anna

    Odpowiedz

    Miałam romans z Czarnoksiężnikiem z Archipelagu; to dla mnie szczególna książka z powodu ludzi, którzy się z nią wiążą. Nic więcej tej pani nie przeczytałam, pewnie powinnam.
    A, i nie bardzo rozumiem, czego się ludzie czepiają tego Szpaka, przynajmniej dodaje chłopak jakiegoś kolorytu..

  3. Odpowiedz

    Le Guin uwielbiam, choć na przykład Ziemiomorze wcale mi nie podeszło, nie wiem czemu.

    A te wydania fanowskie super są, czytałam Xanth w takim wydaniu, co za doznania! :)

    • Odpowiedz

      Agnes nie rób mi tego, właśnie sobie uświadomiłem, że może przypomnę sobie Piersa Anthony’ego:) Nawet nie czuję kiedy rymuję:)

      Z przeczytanymi już raz książkami jest o tyle łatwiej, że czyta się je trochę szybciej niż nowe. Z pamięci wyskakują kolejne wspomnienia i ogólnie jest lżej:)

      • Odpowiedz

        Do licha, tak sobie popatrzyłam na półkę, bo mnie coś gryzło i to nie była pchła, no i proszę! Ja to mam! „Świat Rocannona” z Amberu, a jakże :)
        No to jakiś znak, jak tylko skończę Clarke’a, to się za to wezmę. I właśnie z Clarkiem tak mam dziwnie („Pieśni dalekiej ziemi:), że niby tego nie czytałam wcześniej, a jakoś tekst mgliście znajomy. Dziwne uczucie.

        • Odpowiedz

          „Pieśni dalekiej ziemi” to jedna z moich ulubionych książek! Pamiętam ją niemal całą, a czytałem ją z kilka razy przynajmniej, o ile nie kilkanaście:) Agnes błagam, bo odkopujesz coraz więcej i więcej:)

  4. Ada

    Odpowiedz

    Ależ przywołałeś wspomnienia! Muszę teraz szybko coś znaleźć sobie do przeczytania z tamtych lat ;)
    „Świat Rocannona” to była pierwsza książka Ursuli, jaką przeczytałam, mam do niej przez to wielki sentyment. Ziemiomorze czytałam parę razy, ech, młodości ;)
    A kto wie, czy najbardziej nie lubię „Lewej ręki ciemności”, tak, dla mnie wyjątkowa. Czy to przez jakieś wspomnienia, czy po prostu jest dobra? Raz czytałam ją nawet po francusku.
    I jeszcze napisała Ursula taką książkę, która za nic nie przypomina fantasy a raczej… ja wiem? trochę „Pustelnię parmeńską”, nie żartuję. Jest jakieś państewko zagubione w wysokich górach Europy, gdzieś się dzieje Wielka Historia, jest konflikt z ojcem, młodość. Nie pamiętam tytułu.

    Sto lat już nie wracałam do Le Guin. A przecież! Jest jeszcze jedna wspaniała książka – taka metafora konfliktu komunizm-kapitalizm, z kolonią na Księżycu.
    No, kończę, bo mogłabym jeszcze wymieniać i zanudzać. To wszytko Twoja wina ;)

Leave a comment

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Connect with Facebook

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.