Żeromski, Żeromski cóżeś mi ucznił! Tym pisaniem swojem! Bry dzień moi drodzy. Zacząłem może od mocnego akcentu, ale słuchajcie – powiem Wam szczerze: wymęczyłem się przy tej książce niczym ten wiatr wiejący od tego morza w to polskie wybrzeże. Niby książka przeciętnej grubości i wielkości, ale jej czytanie trwało tyle co uformowanie Mierzei Wiślanej (poruszone zresztą w tej książce). Jeśli chcecie poczytać o wrażeniach to zapraszam dalej…
Gwoli wyjaśnienia. To wydanie, które czytałem pochodzi z roku 1967. Na to wydanie składa się tak zwana „trylogia nadmorska”. To są trzy utwory Żeromskiego, które zbliżone tematycznie dotyczą szeroko ujętego Pomorza. Zamieszczono w nim trzy dzieła Żeromskiego. Poemat prozą – „Wisła”. Cykl tekstów „Wiatr od morza” przez tekst „Międzymorza”. Żeromski zaczynał pisanie jeszcze przed odzyskaniem niepodległości, aż po połowę lat dwudziestych. A tak w ogóle to wiecie, że on był czterokrotnie nominowany do literackiej Nagrody Nobla? Ja się o tym dowiedziałem czytając właśnie o kontrowersjach związanych z książką „Wiatr od morza”, która przed wojną była przez Niemców oprotestowana jako wybitnie antyniemiecka. Czy słusznie?
Zacznę od poematu prozą, który jest hymnem na cześć najdłuższej i największej rzeki w Polsce. Jest tak poetycki, tak nabrzmiały metaforami, alegoriami, związkami frazeologicznymi, neologizmami, archaizmami, pleonazmami i wieloma jeszcze innymi środkami poetyckimi, że choć urzeka obfitością to jest zupełnie niestrawny. Trochę przykro mi to pisać, ale naprawdę ja brnąłem przez ten tekst jak przez szerokie, bagniste rozlewiska Wisły na Żuławach… Ciężki, ciężki tekst. Mocno pretensjonalny i manieryczny. Z rozbudowanymi zdaniami, których sens gdzieś ginie…
Przejdźmy teraz do głównego naszego dania. Po ciężkostrawnej przystawce czas na „Wiatr od morza”. I tu jest moi drodzy różnie jak na rożnie. Powiem Wam teraz z całą mocą ignoranta – dobrze, że to jest zbiór w miarę krótkich tekstów poruszających się przez stulecia historii Pomorza, Kaszub i Mazur. Gdybym miał czytać całą powieść w której „Piaski były nieustępliwe, niemal twarde jak skrzyżale kamienne. Miękka kidzena, zielonawa powłoka zwiędłych wodorostów, wypchnięta z toni rozpościerała się na wzór kobierca, żeby snadź ostre kamyki z głębokiego wymiecione odmętu bosej stopy nie skrzywdziły” to chyba bym pomieszania zmysłów dostał. Żeromski prowadzi nas od prapoczątków osadnictwa ludzi, łupieżcze wyprawy Wikingów, przywołuje postać Smętka, który niczym demon zatruwa dusze ludzi. Porzuca pogańską wiarę na rzecz chrześcijaństwa. Opisuje nam rzeź gdańszczan, knowania krzyżaków, walki z królem pruskim, topienie czarownicy. I wszystko to manierą podobną do tej, którą Wam zaserwowałem. Z jednej strony chwała Stefanowi, że wygrzebał te słowa z głębi języka polskiego, ale mógł jakoś lepiej je wpleść w swoją historię. Jest po prostu sztywno, nadęto i za dużo tego wszystkiego.
Trzecia część tego zbiorku to „Międzymorze” to też rozbudowany esej o okolicach Helu, helskim wybrzeżu. Podobnie jak w „Wietrze…” mamy do czynienia z opowieściami historycznymi, głównie o tym jak nawała niemiecka zmiotła Słowian Połabskich i wypchnęła ich za Odrę. Tutaj jest ciut ciekawiej, bo więcej konkretów i mniej pierd…nia.
Oj, Panie Stefanie. Ja wiem, że czasem trzeba machnąć książkę ku pokrzepieniu serc rodaków, ale można to zawsze zrobić w lepszym stylu, bardziej normalnie, a nie od razu uderzać w jak największe tony, chełpliwe, napuszone i niestrawne zupełnie. Nie polecam.
Piotr (zacofany.w.lekturze)
charliethelibrarian
Piotr (zacofany.w.lekturze)