Nie odkryję Ameryki jeśli powiem, że wracanie do lektur z młodości może mieć dwojakie skutki. Pozytywne lub negatywne. Pozytywne skutki to po prostu ponowna projekcja wszystkich emocji, które doświadczyliśmy podczas czytania książki – dodatkowo wzmocniona naszym doświadczeniami. Negatywny to rozczarowanie, zniechęcenie i zdziwienie, że takie coś mogło się kiedyś podobać. Ja dzisiaj opowiem o kolejnej książce z lat nastoletnich, która kiedyś mnie wciągnęła i wchłonęła jak nałogowego alkoholika darmowa butelka wódki (chociaż to zły przykład, bo to nałogowy alkoholik wciąga i wchłania butelkę wódki). Jeśli chcecie się dowiedzieć jak wypadło spotkanie po latach – zapraszam.
Silverberg to tuza światowej literatury science and fiction. Chłop zdobył mnóstwo nagród, obrósł legendą, a wiele jego dzieł dochrapało się miana klasyki. Ja sam go lubię bardzo – na przykład jego W dół do Ziemi. A teraz wziąłem sobie i kliknąłem (znaczy się kupiłem) pierwszy tom cyklu o planecie Majipoor, który to (cykl) zachwycił młodego Charliego w latach licealnych.
Czy skutki powrotu do lektury były pozytywne czy negatywne? Czy Charlie znów się zachwycił? Czy może odrzucił z odrazą prozę Silverberga? Czy nastąpiło przeładowanie emocjami, a dwie szare komórki pozostające na usługach Charliego i de facto będące Charliem nie wywinęły kozła i nie odeszły w niebyt (nie odeszły, bo przecież piszę do Was). Chyba Was nie zaskoczę moi drodzy gdy Wam powiem, że było tego wszystkiego po trochu.
Silverberg ponownie zafundował mi wspaniałą podróż po ogromnej planecie Majipoor, zamieszkanej przez dwadzieścia miliardów istnień – zarówno ludzkich jak i obcych. Podróż, która objęła wszystkie niemalże najważniejsze miejsca na tej bajecznej planecie, pełnej dziwów i cudowności takich jak ogromne mięsożerne rośliny, wielkie drzewa, których owoce są cudownym narkotykiem, autochtoniczna rasa obcych mogących zmieniać kształt i wiele, wiele innych. Zaiste pod tym względem podróż z bohaterami powieści obfitowała w ciekawe opisy przyrody, opisy olbrzymich i rojnych miast, zwyczajów i wyglądu wielu ras. „Zamek Lorda Valentine’a” to świetny przewodnik po Majipoorze. Z chęcią jak tylko będzie to możliwe to skorzystam z niego i wybiorę się na tę planetę.
Jeśli chodzi o akcję, o bohaterów owego przewodnika to już tak różowo nie było. Nakreślę Wam tutaj pokrótce o co biega. Otóż jest sobie piękny blondyn Valentine, który nie pamięta swojej przeszłości. Wie tylko jak ma na imię. Jednym słowem chłop ma szczególny rodzaj amnezji. Poznaje grupkę żonglerów i przyłącza się do nich. W trakcie wędrówki z trupą kuglarzy Valentine dowiaduje się prawdy o sobie i podejmuje stanowcze działania, by sprawiedliwości stało się zadość. To w największym skrócie.
A teraz garść słów – od początku wiedziałem, że Valentine osiągnie swój cel (nie dlatego, że już raz czytałem tę książkę) to po prostu ten typ bohatera, któremu się wszystko udaje, a dziwne zbiegi okoliczności zawsze są pod ręką, gdy tylko wpadnie w tarapaty (jak na przykład pobyt w brzuchu ogromnego smoka morskiego – niczym biblijny Jonasz z brzucha wieloryba). Momentami przygody Valentine przypominały przygody Barona Münchausena – było ich tak dużo i były tak nieprawdopodobne, ale to przecież można zrzucić na licencia poeatica. W skrócie powiem Wam szczerze, że niewiele mnie obchodził los Valentine’a i jego drużyny, która została dość ubogo scharakteryzowana – ja osobiście za pośrednictwem przygód ekipy Valentine’a chciałem dowiedzieć się o Majipoorze jak najwięcej.
Bo to właśnie planeta jest największym bohaterem powieści. Dziwna, ogromna. Zasiedlona przez ludzi wiele tysięcy lat temu, a wyglądająca raczej jak ze średniowiecza, w którym od czasu do czasu pojawiają się nowoczesne technologie typu ślizgacz, paralizatory i nowoczesna medycyna. Nie tak chyba powinna wyglądać planeta, którą skolonizowali przybysze z gwiazd, bo przecież Majipoor nie doświadczył w swej historii jakiegoś wielkiego wstrząsu, kataklizmu, który pogrzebałby wiedzę o zdobyczach cywilizacji pozostawiając jedynie strzępki i okruchy, które wydają się dla jego mieszkańców magią. Wręcz przeciwnie – to magia istnieje w tym świecie obok wynalazków oraz jednocześnie obok telepatii, która przejawia się w możliwościach przesyłania widzeń w trakcie snu. System społeczny Majipooru wydaje się mocno feudalny, z arystokracją, z Pontifeksem oraz Koronalem, którzy rządzą planetą. Nierówności społeczne jednak zadziwiająco nie są zbyt widoczne, a dwadzieścia czy też trzydzieści miliardów (ot takie wahania majipoorskiego GUS-u) obywateli tej planety żyje w pokoju i dobrobycie. Od kilkunastu tysięcy lat system się sprawdza. Nie ma wojen. A ostatnią była wojna potomków ludzkich kolonistów z tubylcami czyli rasą Zmiennokształtnych, którzy rządzili tą planetą przed przybyciem ludzi. A ludzie jak to ludzie – przylecieli, planeta była ogromna to miejsca było sporo i obydwie rasy się za bardzo nie stykały. Niestety ludziska się płodzili na potęgę, jeszcze pozapraszali przybyszów z pobliskich planet i jak to zwykle bywa zaczęli się z autochtonami przepychać. Historia łatwa do przewidzenia – wybuchła wojna międzygatunkowa i ludzie w niej wygrali. Wspaniałomyślnie ofiarowali tubylcom pół kontynentu, którego tereny i tak nie nadawały się do zamieszkania (kilkanaście tysięcy lat później z połowy kontynentu zrobił się niewielki rezerwat, ale co zrobisz). Także kosztem tubylców ludzkość na Majipoorze rozwijała się w dobrobycie, spokoju i harmonii. Spychając na bok pamięć, że spokój i harmonia zostały osiągnięte kosztem obcej rasy.
Silverberg sprytnie serwuje mi ciekawy miks science and fiction z fantasy, gdzie science and fiction jest bardzo niewiele. Ot obce kosmiczne rasy, wspominki o ludzkich kolonistach, wynalazki, gdzieś tam napomknięcie o starożytnej technologii, która utrzymuje w dobrym stanie ogromne rządowe budowle i wielkie cuda architektoniczne licznych majipoorskich miast. Się zdarzy bohaterom rzucić hasło o portach kosmicznych, tudzież spotkać zupełnie innego, nowego obcego. A poza tym mamy dobre, stare fantasy w mocno średniowiecznej aranżacji.
Czytało mi się tę książkę świetnie, chociaż angielski, którym się Silverberg posługuje jest dość barokowy, taki rozbuchany i mój słownik w kindelku przydawał się często, ale nie przeszkadzało to w ogólnym odbiorze książki. Wspomniałem, że „Zamek…” to przewodnik. To bardzo dobry przewodnik po Majipoorze – barwnym i niezwykłym świecie, który potrafi czytelnika urzec i olśnić. Polecam.
Agnieszka
charliethelibrarian
Kruk
charliethelibrarian
Onibe
charliethelibrarian
Andrew Vysotsky
charliethelibrarian
Agnes
charliethelibrarian
Pingback: Robert Silverberg "Człowiek w labiryncie" | Blog Charliego Bibliotekarza