Się czasem rzuci na stoisku bukinistów (to słowo kojarzy mi się z bukietami, a nie z książkami) krakowskich przy Dworcu Główny jakaś książeczka w oko i chociaż środków płatniczych w kieszeni brak, albo pozostały ich jakieś resztki to jednak sentymenty z lat młodości zwyciężają i to one decydują o zakupie. „W dół, do ziemi” czytałem baaaaaaaaaaaardzo dawno temu. I przyznam się, że wtedy nie podobała mi się ta książka, a przynajmniej takie wygrzebałem z moich ocalałych dwóch szarych komórek wspomnienia. Teraz przeczytałem ją ponownie, o kilkanaście lat starszy i na pewno bardziej oczytany, bo mądrzejszy to na sto procent nie.
Jakie pierwsze skojarzenia miałem podczas czytania książki Silverberga, którego cykl „Majipooru” znałem kiedyś bardzo dobrze? Ano „Jądro ciemności” Conrada się kłania. I ta analogia nie jest przypadkowa.
Planeta w czasach ziemskiej kolonizacji zwana kiedyś „Światem Holmana”, a obecnie w języku tuziemców (szalenie podoba mi się to słowo, rzadko używane, cudzoziemiec się ostał, a tuziemiec raczej zniknął) Belzagor to miejsce, które po latach rozłąki nawiedza Gundersen dawny urzędnik Kompanii, która posiadała i kolonizowała planetę.
Warunki naturalne na planecie to tropikalna Afryka, dżungla, bujny rozrost wszelakich roślin i zwierząt, wilgotność sięgająca stu procent. Wszystko żyje i gnije w tempie niesłychanym. A po owej planecie, na której została już tylko garstka Ziemian przechadzają się majestatycznie władcy planety czyli nildory – zewnętrznie podobne do słoni ziemskich, a jednak inteligentne i to bardzo. Nie posiadają żadnej cywilizacji technicznej, bo nie mają predyspozycji fizycznych (heloł to prawie słonie), ale za to mają bardzo rozwiniętą cywilizację duchową. I Gundersen po części gnany poczuciem winy i chcący odpokutować dawne kolonialne grzechy wobec nildorów udaje się w swoistą pielgrzymkę do miejsca, gdzie odbywa się święty dla dwóch ras (bo jest jeszcze druga rasa inteligenta na planecie Sulidory, które wyglądają jak gigantyczne małpy skrzyżowane z tapirami) rytuał ponownych narodzin.
Po drodze odwiedza niektórych pozostałych przy życiu Ziemian, swoją dawną kochankę Seenę i Kurtza (to już ewidentne nawiązanie do Conrada), który swego czasu sporo nagrzeszył przeciwko tubylcom, zachowując się wobec nich jak nie przymierzając wąż kusiciel namawiający do złego.
„W dół, do ziemi” to książka napisana bardzo ciekawym, plastycznym i bardzo sugestywnym językiem. Czuje się niemal parującą wilgoć, smród gnijącej padliny i ogólnie atmosferę egzotycznej i zupełnie obcej dla człowieka planety. Tu i tam autor napomknął o wydarzeniach politycznych z rzeczywistości Gundersena. Jest rok 2240 a imperium Ziemskie oddaje swoje kolonie w ręce tuziemców (moje słowo numer jeden od tej pory). Nie za wiele tutaj science – fiction, ale za to mamy całkiem interesujące studium ziemskiego poczucia wyższości, ludzkiej ignorancji i pychy. Bo to pycha kieruje ludźmi w kontaktach z innymi istotami, przeświadczenie, że nasza cywilizacja i nasz sposób życia są najlepsze, a jak ktoś nie zna ognia i nie mieszka w domu z klimatyzacją i marmurowym kiblem to już od razu jest dzikusem. Zresztą w książce padają bezpośrednie nawiązania do Kiplinga, który wszak piewcą cywilizacji białego człowieka był.
Oprócz analogii do Conrada przemknęła mi myśl o „Słowo „las” znaczy świat” Le Guin. Tam także mamy Ziemian bezlitośnie wykorzystujących tuziemców (postaram się w każdym wpisie od tej pory wrzucać to słowo). Ludzkość dowiodła podczas swoich tysięcy lat, że nie lubimy obcych, innych, a przecież do czynienia jak na razie miała z przedstawicielami swojego gatunku i ze zwierzętami. Co będzie jak rzeczywiście wpadną z wizytą do nas dajmy na to świniopodobne stworzenia z Syriusza, a my ich powitamy schabowym, bądź pieczonym prosiaczkiem? (Wybaczcie ten kiepski żarcik, ale nie mogłem się powstrzymać). Co będzie gdy spotkamy kogoś potężniejszego i bardziej inteligentnego od nas, ale z takim samym nastawieniem do obcych jak nasze? W „Dniu niepodległości” złoiliśmy Obcym dupska, ale życie do nie hollywoodzka bajka i jak rzeczywiście będziemy mieć najazd kosmitów to raczej go nie wygramy. (Przeczytałem to co napisałem i czy ja naprawdę dywaguję na temat tego jak będą się zachowywać najeźdźcy z kosmosu? Charlie trzeba rzucić tę zieloną herbatę w diabły).
Sam przebieg powieści nie jest wartki, nie mamy w książce pościgów, strzelanin, pojedynków, gwałtownych zwrotów akcji i kosmicznych bitew. To raczej mozolna wędrówka w głąb nieznanego, w głąb jądra, ale czy ciemności to się dopiero okazuje pod koniec. Wędrówka nie tylko fizyczna, ale również duchowa zmierzająca do poznania i doświadczenia nowych uczuć i emocji.
Jak zwykle podczas czytania wydań książek science – fiction z lat dziewięćdziesiątych refleksja mnie nachodzi o tym, że Silverberg wydał „W dół, do Ziemi” w roku 1971. Od daty premiery do pierwszego wydania polskiego minęło dwadzieścia lat. Teraz minęło ich już czterdzieści. A jednak lektura, nasycona mocno sentymentalnymi wspomnieniami z mej strony była ciekawa i wciągająca jak bagna planety Belzagor pełnej najdziwaczniejszych żyjących stworzeń.
Agnes
charliethelibrarian
Agnes
Pingback: Robert Silverberg "Człowiek w labiryncie" | Blog Charliego Bibliotekarza