Dobry wieczór! Chciałbym Wam opowiedzieć o książce, którą przeczytałem w lipcu roku pańskiego 2016… Tak moi drodzy takie mam zaległości w opisywaniu przeczytanych przeze mnie książek. I powiem Wam szczerze, że zaległości zamiast maleć to narastają w tempie niemalże tak samo szybkim jak rośnie dług publiczny Rzeczpospolitej Polskiej.
Mógłbym policzyć na palcach jednej ręki moje spotkania z literaturą science and fiction, która powstaje w kraju wina, sera i trufli, i Louisa De Funesa i wielu innych ciekawych rzeczy – na przykład takiego zespołu jak Nouvelle Vague. Posłuchajcie sobie, to francuski zespół, ale czasem śpiewa po angielsku. Tutaj cover The Clash „Guns of Brixton”.
Porzucamy muzykę i wracamy na tereny literek, które składają się w wyrazy, wyrazy układają się w zdania, a zdania w powieść science and fiction, która… co najmniej dziwna jest i nieźle ryje banię.
Naprawdę – cywilizacja, która bada inne rasy i cywilizacje za pomocą pobierania mózgów przedstawicieli innych gatunków (najczęściej takich, którzy już umarli) wszczepia je w stworzenia, które tym mózgom się najbardziej kojarzy i patrzy co się dzieje, pragną w ten sposób przywrócić trochę dzikości i niebezpieczeństwa w swoje uporządkowane życie, plus szukają kolejnej rasy do stworzenia pokojowego imperium estetycznego. Dają też tym nowym tworom moc do przekładania swoich marzeń na rzeczywistość – czyli to co się przyśni i wymarzy może pojawić się w realnym świecie. WTF?!
Bohaterowie powieści należą do przedstawicieli cywilizacji Runy, która tak sobie właśnie poczyna. I cała powieść kręci się wokół wieloryba, któremu wszczepiono mózg małego, tragicznie zmarłego chłopca i ten chłopiec/wieloryb – orka dokładniej pływa sobie w basenie i marzy i nagle jego marzenia zagrażają badaczom.
Po drodze mamy mnóstwo pitolenia. Nieźle odjechane psychodeliczne wizje i światy, które zaludniają jeźdźcy na lokomotywach, spalony olej, para buchająca z pysków lokomotyw (!).
Zaprawdę powiadam Wam „młoda” SF francuska (książka ukazała się w roku 1983) nie jest dla mnie. Najbardziej w tym wszystkim kuriozalne wydaje się posłowie, które jest o tyle ciekawe, że przybliża tytuły z francuskiej SF z lat sześćdziesiątych i trochę pisze o książce Jean – Pierre Huberta, ale absolutnie nie zgadzam się z twierdzeniem autorki posłowia, że „Obszar Marzyciela” to:
[quote] „[…] najciekawsza powieść J. – P. Huberta. Dość tradycyjna pod względem formalnym, posiada zarówno atrakcyjny temat jak i żywą, bogatą fabułę, a jednocześnie stanowi przykład środków wyrazu właściwych „młodej” francuskiej SF. Brutalna, drapieżna i prowokująca w stosunku do czytelnika, może spotkać się nawet z jego dezaprobatą, lecz nie pozwala mu na zachowanie obojętności.” [/quote]
Zgodzę się jedynie z tym, że spotkała się ta powieść z moją dezaprobatą, a nie wiem, w którym miejscach była owa powieść brutalna, drapieżna i prowokująca.
Dodam też, że książka ta została najlepszą powieścią francuskiej SF w 1984! Chyba tłumaczenie kiepskie, bo inaczej tego nie umiem wyjaśnić.
Na swoją obronę dodaję, że ten wpis powstaje niemalże 10 miesięcy po przeczytaniu książki i z trudnością wydobyłem z mojej łepetyny i mojego bibliotekarskiego serduszka jakieś wspomnienia i emocje, które towarzyszyły mi podczas lektury. A jeszcze sobie przypomniałem, że przynajmniej książkę w miarę szybko i sprawnie się czytało. Na pewno nie brnąłem przez nią jak przez bagno…
Ogólnie nie polecam.
Rob
charliethelibrarian
Ashika pl
charliethelibrarian
Pingback: Jacek Inglot "Polska 2.0" | Blog Charliego Bibliotekarza