Dzisiaj na piątkowe popołudnie powiastka Capka z „Humoresek”. Ach, gdyby takie cele istniały w „Polszcze”:)

„OPOWIADANIE STAREGO KRYMINALISTY

— To jeszcze nic — odezwał się pan Jandera, literat.— Gonitwa za złodziejem to stara historia, ale ciekawsze jest, gdy złodziej szuka tego, kogo okradł. To się właśnie mnie zdarzyło. Napisałem kiedyś nowelę i dałem ją do druku, a gdy ją czytałem już wydrukowaną, ogarnęło mnie jakieś dziwne uczucie. Bracie, powiedziałem sobie, już gdzieś kiedyś coś podobnego czytałem. A niech to piorun trzaśnie, komu ja ten temat zwędziłem? Trzy dni chodziłem jak błędny i ani rusz nie mogłem sobie uprzytomnić, od kogo ja ten temat, jak to się mówi, wypożyczyłem. Wreszcie spotykam kolegę i mówię mu:

– Słuchaj no, bracie, tak mi się coś wydaje, że ta moja ostatnia nowela jest ściągnięta.

— Poznałem to od pierwszego rzutu oka — rzekł kolega. — Ukradłeś ją z Czechowa.

Ulżyło mi, a gdy potem rozmawiałem z pewnym krytykiem, powiedziałem mu:

– Wie pan, trudno w to nawet uwierzyć, ale człowiek czasem popełni plagiat i nawet o tym nie wie: na przykład moja ostatnia nowela…

— Tak, wiem — odpowiada ów krytyk. — Ściągnął ją pan z Maupassanta.

I tak obszedłem wszystkich moich przyjaciół. Słuchajcie, gdy człowiek raz wejdzie na pochyłą drogę przestępstwa, nie wie, jak się z niej wycofać; wyobraźcie sobie, okazało się, że tę jedną jedyną nowelę ukradłem jeszcze z Gottfrieda Kellera, Dickensa, d’Annunzia, Tysiąca i jednej nocy, Charles Louis Philippa, Hamsuna, Storma, Hardy’ego, Andrejewa, Bandinellego, Roseggera, Reymonta i wielu innych. Z tego widać, jak człowiek grzęźnie w przestępstwo coraz głębiej.

– To jeszcze nic — zaczął chrząkając pan Bobek, stary kryminalista. — Przypomina mi to jeden wypadek, kiedy schwytano mordercę, ale nie wiadomo było, jakie popełnił morderstwo. Nie, nie, to nie o mnie chodziło, ale mieszkałem przez pół roku w tym samym kryminale, gdzie przedtem siedział ten morderca. Było to w Palermo — wyjaśnił pan Bobek i dodał skromnie: — Znalazłem się tam tylko przez jakiś kuferek, który mi wlazł w ręce na statku kursującym z Neapolu.

Historię owego mordercy opowiadał mi naczelny dozorca tego domu: trzeba wam wiedzieć, że go uczyłem grać w „francefus”, krzyżowego mariasza i „boże błogosławieństwo”, zwane także „gotysek”. To był bardzo pobożny człowiek, ten dozorca.

A więc pewnego razu w nocy policjanci — we Włoszech chodzą zawsze we dwóch — ujrzeli na Via Butera, co to prowadzi do tej śmierdzącej przystani, pędzącego co sił człowieka. Więc go przyłapali i „porco dio”, on miał w ręku skrwawiony sztylet. Ma się rozumieć, wzięli go na policję i dawaj pytać, kogo zasztyletował. „Zamordowałem człowieka, ale nic więcej wam nie powiem; gdybym powiedział, unieszczęśliwiłbym jeszcze innych ludzi.”

I rzeczywiście, nic więcej z niego nie wydobyli.

Ma się rozumieć, zaczęli zaraz szukać jakiegoś trupa, ale nie znaleźli. Wobec tego nakazali zbadanie wszystkich „drogich nam zwłok”, ludzi zgłoszonych w owym czasie jako nieboszczyków, ale okazało się, że wszyscy zmarli po chrześcijańsku na malarię i podobne choroby. Wtedy na nowo zabrali się do tego młodzieńca. Zeznał, że się nazywa Marco Blago, pochodzi z Castrogiovani i jest czeladnikiem stolarskim; następnie zeznał, że dźgnął ze dwadzieścia razy sztyletem pewnego chrześcijanina i że go zabił; ale nie chciał powiedzieć, kto to był, żeby nie sprowadzić nieszczęścia na innych ludzi. I koniec. Poza tym wzywał dla siebie kary boskiej i walił głową o ziemię. „Takiego żalu — mówił dozorca — jak żyję, nie widziałem.”

Ale wiecie, że policja nie wierzy człowiekowi tylko tak na słowo. Pomyśleli sobie, że ten Marco pewno nikogo nie zabił i tylko tak łże. I posłali sztylet do uniwersytetu, a tam profesorowie orzekli, że krew na tej stali jest ludzka i że ostrze musiało przebić serce. Nie mam pojęcia, jak to tak można poznać. Dobra, ale co teraz mieli robić: mordercę mieli, ale morderstwa ani śladu. A przecież nie można postawić człowieka przed sąd, nie wiedząc — za jakie przestępstwo. Musi być „corpus delicti”. A tymczasem Marco ciągle tylko się modlił i ryczał, i błagał, żeby go już postawili przed ten sąd, żeby odpokutował swój śmiertelny grzech.

Dozorca mi opowiadał, że on, ten Marco, był taki dobry i piękny; jak żyje, nie mieli tam takiego dobrego mordercy. Czytać nie umiał, ale Biblię wciąż trzymał w ręku, chociażby do góry nogami, i płakał nad nią. Wtedy na niego nasłali takiego poczciwego księżula, żeby go umocnił na duchu i przy tym jakoś sprytnie wyspowiadał, co i jak było z tym morderstwem. Ten ksiądz, ilekroć wychodził z celi Marka, obcierał sobie oczy i mówił, że jeśli będzie trwał dalej w tym stanie duchowym, to na pewno osiągnie wielką łaskę, że jest to dusza łaknąca sprawiedliwości. Ale oprócz tych słów i łez księżulo także z niego nic nie wyciągnął.

Kiedy wreszcie zaczynało to wszystko głupio wyglądać, powiada prezydent policji: „Mordiano, kiedy ten Marco chce koniecznie wisieć, dajmy mu to morderstwo, które w trzy dni po jego zamknięciu popełnione zostało w Arenelle, gdzie znaleziono zabitą babę. Przecież to kompromitacja! Tu mamy mordercę bez morderstwa i bez trupa, a tam mamy znowu takie, piękne, niewątpliwe morderstwo bez sprawcy. Złóżcie to jakoś do kupy; kiedy Marco chce być koniecznie skazany, to mu będzie wszystko jedno za co, a my mu się odwdzięczymy, jeśli się przyzna do tej baby.”

Zaproponowali to Markowi i obiecali mu, że za to na pewno dostanie stryczek i będzie miał wreszcie spokój. Marco namyślał się przez chwilę, a potem oświadczył: „Nie, skoro już raz zgubiłem swą duszę morderstwem, nie chcę jej jeszcze obciążać takim śmiertelnym grzechem, jak kłamstwo, oszustwo i krzywoprzysięstwo.” Taki to był, panowie, sprawiedliwy człowiek.

No, ale teraz to już tego mieli dosyć, teraz w tym kryminale myśleli tylko, jak się tego zatraconego Marka pozbyć. „Wiecie co — powiedzieli dozorcy — zróbcie jakoś tak, żeby mógł uciec; na sąd go posłać nie możemy, byłaby to tylko kompromitacja, a puścić go na wolność, kiedy się przyznaje do morderstwa, też jakoś nie wypada. Zróbcie jakoś tak, żeby ten „dio cano maledetto” ulotnił się nieznacznie.” A więc, posłuchajcie tylko, panowie: od tego dnia posyłali Marka bez eskorty po pieprz i po nici; jego cela była przez cały dzień otwarta, a ten głupi Marco po całych dniach latał po kościołach i po wszystkich świętych, ale wieczorem gonił z wywieszonym ozorem, żeby mu o ósmej nie zamknęli przed nosem bramy kryminału. Raz umyślnie zamknęli wcześniej, a on narobił takiego hałasu waląc w bramę, że musieli otworzyć i wpuścić go do celi.

Pewnego wieczoru powiada dozorca do Marka: „Ty porca Madonna, dziś tu śpisz po raz ostatni; kiedy nie chcesz się przyznać, kogo zabiłeś, to my cię, bandyto jeden, stąd przepędzimy. Idź do diabła, niech on cię ukarze”. Tej nocy Marco powiesił się na oknie swej celi.

Słuchajcie, ten poczciwy księżulo twierdził wprawdzie, że jeśli ktoś popełni samobójstwo z wyrzutów sumienia, może być, mimo tego ciężkiego grzechu, zbawiony, ponieważ umarł w stanie czynnego żalu. Ale widocznie ten ksiądz nie był tego zupełnie pewien albo też jest to dotychczas nierozstrzygnięta kwestia, dość, że Marco od tej chwili w owej celi straszył. A było to tak: gdy kogoś w jego celi zamknęli, to w tym człowieku budziło się sumienie i zaczynał żałować swych grzechów, odprawiał pokutę i zupełnie się nawracał. Ma się rozumieć, nie każdy w tym samym czasie: gdy chodziło o przewinienie, trwało to noc, o przestępstwo — dwa lub trzy dni, a o zbrodnię — czasem i trzy tygodnie, zanim się więzień nawrócił. Najdłużej trzymali się kasiarze, defraudanci i w ogóle ci, co robią duże pieniądze; mówię wam, że duże pieniądze szczególnie człowieka zatwardzają czy też jakoś zatykają sumienie. Najskuteczniej działał zawsze dzień rocznicy śmierci Marka. Wreszcie zrobili tam w tym więzieniu z celi Marka coś jakby celę poprawy. Zamykali tam więźniów, żeby żałowali swych win i nawrócili się. Wiadomo, że byli wśród nich tacy, którzy mieli w policji protekcję, bo przecież niektórych łajdaków sami policjanci potrzebują, toteż nie każdego tam zamykali i niejednego zostawiali nie nawróconego. Mam wrażenie, że ci najwięksi łotrzy nawet łapówki płacili, byle tylko ich do tej cudownej celi nie wsadzano. No cóż; już i w cudach nie ma uczciwości.

— Tak mi to wszystko opowiadał dozorca w Palermo, a koledzy, którzy tam byli, potwierdzali. Siedział tam właśnie jeden angielski marynarz — za bójki I awantury; ten Briggs poszedł prosto z celi na Formozę, jako misjonarz, i jak potem słyszałem, zmarł tam śmiercią męczeńską.

 A więc, jak już wspomniałem, tego głównego dozorcę uczyłem grać w karły, w takie pobożniejsze gry. Okropnie się złościł, kiedy przegrywał. Ale kiedy pewnego razu ani trochę mu karta nie szła, wściekł się i zamknął mnie do tej Markowej celi. „Per bacco — krzyczał — ja cię nauczę.” No, a ja położyłem się i zasnąłem. Rano wzywa mnie ten dozorca d pyta: „No, jak tam, nawróciłeś się?” „O niczym nie wiem, signore commandante — powiadam — spałem jak suseł”. „No, to marsz z powrotem!” -krzyknął. Ale co tu długo gadać! Trzy tygodnie spędziłem w tej celi i ciągle nic, żadna skrucha mnie nie ogarnęła. Aż ten dozorca zaczął nade mną głową kręcić i powiada: „Wy, Czesi, musicie być okropnymi bezbożnikami albo kacerzami, że to na was zupełnie nie działa!” A potem mi strasznie nawymyślał.

 Od tej pory cela Marka przestała wywierać swój zbawienny wpływ. Kogokolwiek by tam nie wsadzili, nie nawracał się, nie poprawiał ani za grzechy nie żałował. Jednym słowem, cuda się skończyły. Trudno sobie wyobrazić, co to za heca z tego wynikła; popędzili mnie na dyrekcję, że im to tam popsułem, i Bóg wie co. A ja tylko wzruszałem ramionami, czy to moja wina, no nie? Dali mi jednak trzy dni ciemnicy, podobno za to, że im tę celę zepsułem.”

Comments (3)

Leave a comment

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Connect with Facebook

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.