Dobry wieczór. Moi drodzy Czytelnicy (lubię tak zaczynać posty, bo jesteście mi drodzy, nawet jeśli Was nie widzę i nie znam). Od dłuższego czasu pojawiają się książki,
o których mówię, że ktoś mi je polecił. I teraz chciałem również powiedzieć, że ta książka jest polecanką. Co się ze mną dzieje? Chyba to dobrze, że czytam polecane książki. Dobrze prawda?
A teraz książka autora, o którym większość z Was jeśli go nie czytała to przynajmniej musiała słyszeć (najpewniej w szkole podczas omawiania Awangardy Krakowskiej). Mi pan Jalu utknął w głowie, ze względu na charakterystyczne imię, które słuchajcie uważnie – jest dziecięcym przezwiskiem autora, tak wołano na niego w domu rodzinnym, a później pseudonimem literackim, a na końcu pan Jalu (na początku Franciszek) zmienił sobie imię w urzędzie.
Wracając do książki – Gwiazda spada to nie science and fiction, to nie fantastyka (chociaż trochę pewnych elementów fantastycznych w książce się pojawia). Ta książka to pamiętnik kobiety, napisany jej słowami, jej emocjami i przeżyciami. Autor podjął się uważam, że bardzo karkołomnego zadania, bo wszak próbował wcielić się w kobietę. Opowiedzieć świat widziany jej oczami – mężczyźnie musi być piekielnie trudno (ja bym nie potrafił).
To historia o poszukiwaniu miłości, o związkach z mężczyznami, fizyczności
i cielesności. Bardzo spokojna, napisana niespiesznym rytmem (nawet jeśli mamy opisane dramatyczne wydarzenia i tak nie są one trzęsieniem ziemi – ja to tak odbieram). Dobre, wiarygodne kobiece źródło twierdzi, że Kurek całkiem dobrze opisał kobiece wnętrze i emocje. Nie mam powodu, by w to wątpić :)
Czym są marzenia? Te o szczęściu, o miłości, o dobrym życiu? Czy należy się cieszyć tym co mamy i co nam było dane i ewentualnie marzyć o polepszeniu bytu materialnego? Czy może nasze marzenia o szczęściu powinny być marzeniami
o czymś nieosiągalnym, o czymś co jest niedoścignionym ideałem, którego nigdy nie zaznamy. Co jest lepsze? Ja Wam na to pytanie nie odpowiem, ale takie pytania się nasuwają po i w trakcie czytania.
Dodatkowym smaczkiem jest Kraków lat pięćdziesiątych widziany oczami młodej kobiety. Jego obyczajowość, zakłamanie i hipokryzja wielu szkolnych koleżanek głównej narratorki. Kraków przewija się tam głównie za sprawą miejsc, które odwiedza,
w których mieszka bohaterka, ale też w ciekawych fragmentach. Na przykład takich jak ten (spotkanie z kolegą ze szkoły, poetą Andrzejem – nie mogę się oprzeć wrażeniu, że przypomina Andrzeja Bursę).
[…]Uchlałem się wczoraj nieprzytomnie. Żona zrobiła mi dziką awanturę, może
i słusznie. Chyba słusznie. Ale co jest innego do roboty w Krakowie? Śpiąca, prowincjonalna dziura, chorująca na wielkość. Uliczki wspaniałe, lecz cuchnące. Na podwórzu knajpy, gdzie wczoraj piłem, zauważyłem schludnego emeryta o wyglądzie ducha, który przegrzebywał śmietnik w poszukiwaniu odpadków jadalnych. Napiszę
o tym wiersz, pewnie go znowu nie umieszczą. Wolą drukować moje bajki
o czerwonodzióbych gilach rozmawiających z aniołami. U mnie w domu jest też taka nędza, że sypiamy boso. I w zupełnej ciemności, wyobraź sobie.
Zwykł był tak stale mieszać żart z goryczą. Pożegnał mnie z zagadkowym uśmiechem, który był nieodłączny od jego twarzy; on sam nazywał ten uśmiech abstrakcyjno-ironicznym.„
Ta książka jest tak inna od tych, które czytam na co dzień, że sam się sobie dziwię, że mi się podobała i to bardzo. Polecam gorąco.