Na czwartkowe popołudnie fragment z „Humoresek” Goetla. Dość ciekawy i zabawny moim zdaniem. Grupa statecznych obywateli spotyka się by powspominać studenckie czasy. Z tęsknotą patrzą na przeszłe lata, gdy brali udział w licznych burdach pod wodzą niejakiego Augusta, który swą laską rozganiał tłumy. Na szczęście lub nieszczęście spotykają Augusta w eleganckiej restauracji. Wraca dawnych wspomnień czar.
Uwaga! Pisownia oryginalna!
„- Dość! – przerwał – siadać tyłem do sali i ani słowa więcej!
Wykonaliśmy rozkaz automatycznie, pomimo że sroga pasja jęła pożerać nasze serca. Skoro jednak batutę popisu obejmował August, mogliśmy być pewni zadośćuczynienia.
– Jak tam manometr? – spytał pożądliwie Kusz.
— Idzie wgórę! – odparłem sprawiedliwie.
Żyłka na czole Augusta spęczniała rzeczywiście wybitnie, i dziwić się nie było czemu, gdyż hałas, jaki dopiero teraz rozniósł się po sali, mógł wyprowadzić z równowagi baranka. Publiczność, oceniwszy nasz odwrót, jako akt tchórzostwa, puściła wodze najboleśniejszym obelgom… Serce bolało, dłoń świerzbiała, dusza rwała się do czynu.
– August! przecież to już! – nie mógł zdzierży Kusz.
– Cicho! – syknął August – zamówić dwie tury piwa w grubszem szkle! – zakomenderował krótko.
Nie było już żadnych wątpliwości! August panował nad sytuacją i niezachwianą dłonią wodza prowadził ją do klasycznego rozwiązania. Zamówienia na piwo nie wykonano coprawda. Kelnerzy albo pochowali się po zakamarkach lokalu, albo przechodzili mimo nas głusi i niemi. Właściciel baru jakgdyby się zapadł pod ziemię.
Wówczas August powstał w całej swej okazałości, przeszedł do szynkwasu, zdjął z lady świeżo odbity antał piwa i trzymając go wysoko nad głową, podobny do Atlasa dźwigającego kulę ziemską, szedł ku nam przez salę. Cisza towarzyszyła mu przytem zupełna, gdyż na sali odczuto już powagę położenia.
Postawiwszy antał na stole, powrócił po szkło. Tym razem musiało coś zajść koło szynkwasu, gdyż bufetowy, po krótkiej wymianie zdań z Augustem, znikł nagle z pola widzenia. Ha! i jakiś kelnerzyna próbował nieopatrznie zastąpić Augustowi drogę. Padł, nie wydawszy słowa pod stół. — „Polic…” — wrzasnął histerycznie ktoś z publiczności i…. umilkł, sparaliżowany spojrzeniem Augusta.
Zaopatrzeni w piwo i szkło, rozpoczęliśmy biesiadę. Obowiązek szynkarza objął Pafcio. Spłókał bomby piwem, a zlewki strzyknął za siebie na salę. Pierwszą kolejkę wylaliśmy na rozkaz Augusta do akwarjum, w którem pląsały się tłuste karpie pana restauratora. Drugą do palmy restauracyjnej. Trzecią postawiliśmy przed sobą dla prywatnego użytku, poczem już rozpoczęliśmy rozmowę o rzeczach błahych: o pogodzie, ciężkich czasach, o Lidze Narodów i ostatnich premjerach teatralnych. Bliskość niechybnej awantury uspokoiła i otrzeźwiła nas zupełnie. Wraz z nami przycichła i sala, lecz w ciszy tej czaiła się rzeczowość przygotowań do wypadku, który miał nastąpić tuż, tuż. Nie patrząc nadal za siebie, przecież łowiliśmy bystrem uchem wszystkie znaczące odgłosy i szmery, jak hałas przesuwanych krzeseł, zduszone narady, gorączkowe podjudzanie i zachęcanie się wzajemne. Po chwili uczuliśmy zbliżający się ku nam mur ludzkich ciał. Gromadny szurgot krzeseł świadczył, iż równocześnie powstała cala sala.
– Pierwsze słowo mam ja! — uprzedził August, zarzucając na dłoń pętle od laski.
– Tarararitata! – nerwowo zanucił Pafcio. Kusz wciąż jeszcze mówił o premjerze, a Kałataj o jenerale Wu-Pei-Fu. Obaj trzymali jednakże kurczowo za trzonki od kufli. Morela z niejasnych powodów obmacywał nogę od stołka. De Bajo przybladł wybitnie i siedział nieruchomo zapatrzony w swe paznokcie. Podziwiałem go niezmiernie, sam bowiem wierciłem się na krześle nieprzyzwoicie, zdradzając niepokój, który mi pierś rozsadzał.
Aż oto dostrzegliśmy, jak dwie ohydne, obnażone łapy spoczęły na ramionach Augusta. Strzepnął je, powstał i odwrócił się. Powstaliśmy i my. Przed nami stało półkole ludzi, z bufetowym i znieważonym kelnerem pośrodku. Obok nich z prawej jakiś roznamiętniony inteligent o twarzy urodzonej do przebywania pod stołem, z lewej impetyk i starosta. Ztyłu gąszcz obywatelski, z tych, którzy nie wiedzą co czynią, z flanków znowu kelnerzy i nawet paru parobków.
– Czego? – spytał August, oparłszy się swobodnie o lagę.
– Imieniem pra… pracowników gastronomicznych – rozpoczął febrycznie kelner centralny – obrażonych praco… pracowników… wzywamy panów…
– Cicho! – przerwał mu August – Niech gada kto inny!
– Kiedy ja właśnie… z upoważnienia…
– Milczeć! – huknął August – już wiem! – Następny! — zwrócił się do nieznanego inteligenta.
— Pan sobie nie zdaje sprawy, do kogo pan się zwraca – syknął inteligent — jestem poseł…
– Dość! — uciął August.
– Jestem poseł – pienił się inteligent.
— Już!
– Jestem poseł!.. — nie dokończył, gdyż August końcem laski przycisnął mu but.
— W takim razie to już ja pogadam z panem! — wysunął się apoplektyk. – Pan sobie za dużo pozwala, my tu pana… my z panem…
– Psst! ani słowa więcej!— zadławił go August, czyniąc jeden krok naprzód. Napastliwa falanga odstąpiła o tyleż wstecz, pozostawiając na froncie apoplektyka, który, czerwony straszliwie, charczał cos niezrozumiałego.
Był to właściwie moment, który mógł popsuć wszystko. August przeciągał strunę zbył silnie, siejąc postrach większy, niż wzbudzał gniew.
Tymczasem stała się rzecz nieoczekiwana. Mianowicie jeden parobas, z wyglądu półidjota, ulegając naiwnemu impulsowi serca, rzucił się zboku niespodzianie na de Baja. Ów odepchnął go ze straszliwą abominacją arystokraty w sam środek czeredy. Co się zatem potem stało, niesposób ustalić. Wiem tylko, iż koło ucha świsnął mi kufel Kałataja, wymierzony w bufetowego, poczem w najbliższem polu widzenia ujrzałem jakąś bezmyślną twarz, w którą palnąłem naodlew i…. i cóż? Usłyszałem jeszcze Pafciowe „tarararitata” – ktoś poderwał mi nogi, upadłem, powstałem natychmiast i wzamian ktoś upadł koło mnie. Jakaś dłoń, zdaje się, że Kałataja, wepchnęła mi w rękę nogę od stołka, kłoś ryknął mi w ucho „bij”… Biłem! i mnie bito, lecz z większem chyba sercem biłem ja, gdyż posuwałem się naprzód.
Wysoka szkoła bitki, którą przeszedłem ongi w służbie Augusta, jęła mi zwolna kierować ręką i ruchami ciała. Rażąc uważnie i uskakując przezornie, zacząłem przedzierać się przez tłoczący się dokoła mnie tłum metodycznie i uparcie, aż wreszcie trafiłem na puste miejsce koło drzwi wejściowych. Rozejrzałem się. Wielki Boże! sytuacja na sali zmieniła się doniepoznania! W środku kłębił się tłum ludzi nad którym wirował buzdygan Augusta. Zprawa na bufecie stali Kusz i Pafcio, atakowani przez pracowników gastronomicznych. W rękach mieli jakiś oręż szczególny, jak się okazało później, suchą kiełbasę. De Bajo znów poczynał trzonkiem od pompy piwnej, którym z widoczną odrazą młócił w kącie bufetowego. Kałataja i Moreli nie mogłem dostrzec.
Ogółem rzecz biorąc, przewaga była pa naszej stronie. Tłum walczył z nami bez przekonania, wiele osób zdradzało w bójce rozterkę wewnętrzną i niezdecydowanie, znak zabójczej w takich razach refleksji. Niektórzy wprost obijali się po sali, jak lunatycy.
– Przepraszam pana, co się tu dzieje? – podszedł do mnie jakiś jegomość.
– Zaraz panu wyjaśnię! – odparłem, kropiąc go kijem w łeb. Zrozumiał widocznie, gdyż schował się pod stół. Cóż miał robić?
Gdym ruszył ponownie w wir walki, kolumna atakująca Augusta już się chwiała. Pojawienie się moje na tyłach złamało ją zupełnie. Jeszcze chwila – a zgraja wrogów rzuci się tłumnie ku drzwiom.
– Nie puszczać! – wrzasnął do mnie August, ukazując laską na drzwi. Pojąłem, iż nie chce jeszcze kończyć bójki, i natarłem z furją na prącą na mnie rzeszę. Byłbym może nie wytrzymał, ale dopomógł Morela, który nagle wypłynął w mem pobliżu. Wspólnie odrzuciliśmy ich na bufet, skąd spadły na nich razy Pafcia i Kusza. Pobiegli ku środkowi sali, gdzie zmacał ich sam August swym drągiem. Osaczeni nabrali jednak zajadłości i mocy. Drugi atak na drzwi został odparty z mozołem, choć broniło ich już nas trzech. August, wszedłszy z nami w styczność ponowną, widziałem, chwycił już laskę za cieńszy koniec. Bój dopiero teraz nabierał pełnego oddechu.
W jakiej porze zawalił się bufet, kiedy prysnęło akwarjum i runęła palma, nie mogę już ustalić, gdyż możność obserwacyj stawała się coraz to mniejsza. Raz po raz doskakiwał ktoś do mnie z wściekłością a ja replikowałem z całej duszy. Demon bitki rozszalał się na sali, jak płomień pożaru. Walczyłem z rozkoszną automatycznością cietrzewia, nie czując bólu i nie przypuszczając, iż go sam zadaję. Ręce me zamieniły się w cepy demona burdy, łeb w skałę, mózg w głownię butli lejdejskiej. Towarzyszów swych nie dostrzegłem już wcale, a skoro w gorszych chwilach wsparła mnie czyjaś bratnia dłoń, nie zadawałem sobie nawet trudu na stwierdzenie, kto to.
Byłem już napół przytomny, gdy nagle ztyłu dwie pary silnych ramion chwyciły mnie wpół. Rzuciłem się… i już nie mogłem.
-Policja! -stwierdziłem tylko, rzuciwszy okiem na opasujące mnie rękawy, i wpadłem stan zupełnego odrętwienia.
Do komisarjatu udałem się spokojny i cichy już, jak baranek. Byłem strasznie zmęczony i, bądź co bądź, nadwerężony na ciele i zachwiany na umyśle. Kiedy komisarz, spisujący protokół, zapytał mnie zdumiony: „Jakto, to pan, panie redaktorze?” – machnąłem tytko ręką na znak, aby nie zadawał nużących pytań. Podpisawszy protokół, patrzałem mętnem okiem, jak kolejno przyprowadzono do komisariatu Pafcia, Kusza, Morelę, a wkońcu Augusta. Wydawało mi się to zupełnie naturalne i jedyne w naszem położeniu. Nie mogłem zato pojąć, dlaczego prócz kolegów przyprowadzono również cały szereg osobistości obcych, prawdopodobnie z obozu nam przeciwnego. Do domu wróciłem nad ranem, wypuszczony aż do „dalszego postępowania” wraz z innymi.
Nazajutrz zbudziłem się, oczywiście, w stanie straszliwej depresji moralnej, postarzały o cały okres lat dzielący mnie od godziny śmierci. Bohater w dniu wczorajszym, uważałem się dziś za matołka, figurę nikczemną, lekkomyślną i głupią nad wszelki wyraz. Nie był to już przesadny pesymizm, z jakim oceniamy zazwyczaj szczególniejsze wypadki naszego życia, bezpośrednio po ich narodzinach, ale stan zupełnej abominacji do siebie i towarzyszów przygody. O Auguście myślałem ze wstrętem, przeklinając chwilę spotkania z tym kryminalnym zabijaką, z pogardą wspominałem tępego Morelę, nadętego de Bajo, bezmyślnego Pafcia, ordynarnego Kusza i kretynowatego Kałataja, z którymi nie łączyła mnie przecież żadna godziwa nić wspólnoty. Na temat następstw awantury snułem posępne domysły zdecydowany nietylko na przyjęcie każdego wymiaru sprawiedliwości, ale i na ekspiację osobistą w najsurowszej postaci. Po odsiedzeniu kryminału – marzyłem boleśnie – wyprowadzę się z miasta, wezmę rozwód i gdzieś, na prowincji głębokiej, oddam się całkiem prostym zajęciom, np. ogrodnictwu, pszczelarstwu, rybołówstwu. Może nawet wstąpię do klasztoru, bo to byłoby najprostsze.
Akt skruchy, spełniony w ten sposób, rozrzewnił mnie i umocnił duchowo. Kazałem sobie przynieść gazety, przekonany, iż na pierwszej stronie ujrzę afiszowo ujęły opis wczorajszej awantury. Jakież wielkie było moje zdziwienie, gdy w najpopularniejszym w mieście dzienniku narodowym znalazłem jedynie w kronice krótki artykulik p. t.: „Nieprawdopodobna awantura”, w którym sucho i ogólnikowo, nie wymieniając nazwisk, podano wiadomość o wczorajszych wypadkach. Już chciałem przypisać to późnemu otrzymaniu relacji, gdy nagle olśniła mnie myśl, iż przecież Pafcio ma główny udział w tem wydawnictwie.
Drżącemi rękoma sięgnąłem po organ chrześcijańsko-zachowawczy, którego poważna opinja odgrywała w mieście rolę moralnego trybunału. Znów wzmianka niewielka, na szarym końcu gazety zatytułowana kojąco: „Czyżby akt zbiorowego szału? – Ha!… przecież de Bajo był głośnym i wpływowym w całym kraju sodalisem!
Jeszcze organ robotniczy – niemal nic. Kusz! – niezawodny Kusz! – prezes syndykatu metalowców!
Nagła otucha wstąpiła w serce moje. Do licha! nie byliśmy przecież smarkaczami! Każdy z nas zajmował w społeczeństwie stanowisko godne i wpływowe, i mógł liczyć na opiekę, miał nawet prawo do opieki z jego strony. Trudno przecież, aby przez jeden wybryk, rzeczywiście i nieprawdopodobny, i psychicznie niewytłumaczalny, ucierpiał ład publiczny i wyższa logika społecznego trybu życia, nad którą pracowaliśmy ofiarnie wraz z innymi!
Chodziło tylko o rząd, ściślej mówiąc, o policję, lecz mieliśmy pono rząd rozumny, dbały o kontakt ze społeczeństwem, urzędników policyjnych wytrawnych, patrzących wdal i świadomych, iż upokorzony dziś obywatel może jutro zgarnąć, jak nic, dostojną tekę ministra.
Jak sprawa ta rozpłynęła się „po kościach”— nie będę już opisywał. W przeciągu trzech dni po awanturze stałem się znowu rzeczywistym i pełnowartościowym członkiem społeczeństwa. Wraz ze mną Morela, de Bajo, Kusz, Kałataj i Pafcio, z których każdy na swoją rękę rozwijał działalność sanacyjną.
A August?… Nie śmiałem nawet pytać o Augusta. Zdawało mi się, iż w sprawie naszej jest to element nie do uratowania, element, z którym musi nawet skończyć społeczeństwo, pomimo wszelkie sentymenty osobiste niektórych swoich członków. Tak jest! opuściłem Augusta i czułem, że to samo uczynili inni.”