Wspominałem już, że moja biblioteka posiada dosyć interesujące zbiory zwłaszcza, jeśli chodzi o końcówkę wieku dziewiętnastego i początek dwudziestego. Czasem lubię zapuścić się między regały i szperać wśród zakurzonych woluminów. Często znajduję coś interesującego. I dziś chciałbym Wam drodzy moi czytelnicy pokazać istną perełkę polskiej literatury fantastycznej. Pośród zakurzonych książek natrafiłem na pozycję z roku tysiąc osiemset osiemdziesiątego szóstego. Zainteresował mię tytuł, który brzmiał „To nie jest historia dla dobrych panien: powieść gotycka”. Ten dopisek powieść gotycka uruchomił u mnie skojarzenia, że przecież z takich powieści wywodzi się gatunek horroru. Przykucnąłem sobie na stołeczku i rozpocząłem lekturę.
Nie była ona łatwa, bo jak przystało na dopisek powieść gotycka cała była wydrukowana czcionką gotycką, a ta nie jest łatwą w lekturze. Nie spodziewałem się niczego zaskakującego jednak…
Zatopiłem się w lekturze na długie minuty, na szczęście powieść nie była zbyt długa i udało mi się ją skończyć bardzo szybko mimo problemów z odcyfrowywaniem gotyckiej czcionki. Niesamowita powieść polskiego zapomnianego pisarza Bonawentury Xawerego Bezbrzeżnego herbu w Łódce. Poszperałem trochę w wikipedii i w sieci. Znalazłem niewiele informacji o autorze. Kliknijcie sobie i przeczytajcie. Okazało się, że koleś miał nieźle zakręcony żywot. Był chyba pierwszym na ziemiach polskich miłośnikiem horrorów. Podobno w jego dworku można znaleźć było mnóstwo kości ludzkich na ścianach, czaszek, a sam gospodarz dworku całe noce spędzał na cmentarzach wykopując zwłoki i starając się zrobić z nich zombiaków! Nawet sprowadził czarownika z Haiti! I odprawiał z nim rytuały voodoo. W końcu miarka się przebrała i wkurzona lokalna społeczność, zamanifestowała swoje oburzenie poprzez rozniesienie na widłach szlachcica, a czarownika voodoo również chcieli roznieść na widełkach. Ten jednak zniknął w tajemniczych okolicznościach.
Wracając do książki. Jest to piękna i budząca grozę opowieść o młodej panience, z podupadającego szlacheckiego rodu, która nie zgadza się zostać kolejną matroną w owym rodzie i ostro się buntuje. Podczas jednego ze spacerów w puszczy (akcja dzieje się gdzieś na zadupiach dzisiejszej Białorusi), natyka się na dziwnego młodzieńca, cudacznie ubranego oraz strasznie bladego. O oczach „skrzących się jak dwa dyjamenty, piersi szerokiej i zębiszczach jak u wilczura” (takie perełki można odcyfrować z gotyckiej czcionki książki). Dobra wracając do fabuły. Otóż poznany w puszczy młodzieniec akurat konsumował jelonka. Co zadziwiające panienka nie przestraszyła się gościa pożerającego zwierzątko, jeszcze żywe. Nawiązała się znajomość, okazało się, że młodzieniec jest dobrym WAMPIREM, i ssie tylko zwierzęta, a nie ludzi. Poza tym przeprowadził się niedawno z rodziną i nie zna w okolicy nikogo. Dziewczyna, jak to młoda dziewczyna zakochała się w facecie, który (wg autora książki – „podczas miłośnych przechadzek schywtywał zębiszczami swemi, zajączki młode i rozrywał je na wpół, krew łapczywie spijając”). Nie będę osądzał, bo wiadomo miłość jest ślepa. Dalej mamy romantyczną historię miłości do mężczyzny, który ma erekcję tylko wtedy, gdy wychłepce krew z całego żubra (dosyć interesujące opisy miłosnych scen, na pewno nie łóżkowych, bo akcja dzieje się w puszczy na świeżym trupie żubra, niestety nie pamiętam dokładnych słów, ale były mocne). Ogólnie książka nie kończy się happy endem. Nie będę spojlerował, powiem tylko, że w akcję wtrąca się proboszcz, oraz społeczność lokalna uzbrojona w widły i płonące pochodnie.
Dlaczego zafascynowała mnie tak ta historia? Fabuła opowieści przypomina mi, co nieco te książki o wampirach – „Zmierzch” czy jakoś tak. Nie czytałem ich, ale trudno dziś funkcjonować w świecie popkultury nie wiedząc, o co kaman. Krótko mówiąc, „Zmierzch” to komercyjny ogromny sukces na całym świecie. A tu się okazuje, że grubo ponad sto lat temu, jakiś sfazowany polski szlachcic napisał podobną historię, tylko znacznie bardziej krwawą (ten młodzieniec nie jest taki miły do końca – oprócz jelonków i żubrów lubi, jednak possać sobie wieśniaka lub wieśniaczkę). Nie twierdzę, że pani Stephanie Meyer popełniła plagiat – to przecież niemożliwe. Po prostu praca w bibliotece utwierdza mnie coraz bardziej, w przekonaniu, że wszystko już było.
P. S. Po pierwsze nie spędzam swego całego czasu w pracy czytając stare książki.
Po drugie – jeśli ktoś nie kliknął w pierwszy link to zdecydowanie musi kliknąć w ten : KLIK. Mam nadzieję, że to wszystko wyjaśni :)
Ludwika Wykurz
charliethelibrarian
J.
charliethelibrarian
J.
J.
Seso
charliethelibrarian
Seso
charliethelibrarian
charliethelibrarian
J.
charliethelibrarian
Eireann
charliethelibrarian